27 grudnia 2012

Czytelnia: "Noce i dnie mojego życia"


Nie chcę zmieniać profilu bloga, ale pomyślałam, że co jakiś czas mogłabym przedstawiać Wam książki, które są bezpośrednio związane z kinem, a które szczególnie mnie zainteresowały, bo takich lektur są tysiące i warto je dla siebie nieustannie odkrywać. Czyż nie?
Na początek wybrałam "Noce i dnie mojego życia" Jerzego Antczaka.
Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że film (i serial) "Noce i dnie" to jedna z moich ulubionych polskich produkcji wszech czasów. A książka napisana przez jednego z najważniejszych reżyserów nie tylko polskiego kina, ale i telewizji (zaryzykuję stwierdzenie, że najważniejszego reżysera procesu formowania się Teatru Telewizji!) świetnie opisuje nie tylko proces powstawania "Nocy i dni", ale również rzeczywistość polskiego filmowca w epoce PRLu. I dlatego, mimo pewnych wad, takich, jak prawdopodobne idealizowanie pewnych wydarzeń i czasami nadmierna kwiecistość stylu (mamy z panem profesorem coś wspólnego!), uważam, że naprawdę warto ją przeczytać.



Książka Jerzego Antczaka naszpikowana jest anegdotami i opowieściami, które czasami są tak metaforyczne, magiczne i pełne niespodziewanych zwrotów akcji bądź przypadków, że wydają się nieprawdziwe. A jednak, nadają tej książce swoistego uroku: nie jestem pewna, czy Jerzy Antczak jest wielbicielem literackiej rzeczywistości cudownej (lub chociaż realizmu magicznego), ale jego losy i sposób, w jaki je opowiada, mogłyby na to wskazywać.
Uwielbiam moment na początku, w którym Antczak opowiada o przygotowaniach monumentalnego spektaklu w hołdzie zmarłemu Józefowi Stalinowi, jak i wszystkie anegdoty, w których pierwsze skrzypce gra Leon Niemczyk. Z zapartym tchem przeczytałam nie tylko ewokacje z czasu tworzenia "Nocy i dni" (i oczywiście wszystkie wspomnienia Jerzego Binczyckiego oraz anegdoty dotyczące żony reżysera, świetnej Jadwigi Barańskiej), ale także burzliwe losy filmu po jego premierze.



Co jednak najmocniej skradło moje serce to fakt, iż Jerzy Antczak sam siebie i swoją żonę nazywa "kocimi oszołomami".
A ponieważ ja należę dokładnie do tej samej kategorii, tym optymistycznym akcentem powtórzę jedynie, że bardzo bardzo mocno zachęcam do lektury, szczególnie oczywiście wielbicieli polskiego kina.



23 grudnia 2012

Na Boże Narodzenie...


W tym roku nie będzie podsumowania, bo widziałam zdecydowanie zbyt mało nowości: ciągle jeszcze muszę ponadrabiać filmowe zaległości, które piętrzą się z zatrważającą szybkością, a ostatnio znacznie bardziej, niż do nowości, ciągnie mnie to kina sprzed co najmniej kilkunastu lat.
Zanim jednak koniec roku, będzie przerwa świąteczna, a ja wprost KOCHAM Boże Narodzenie. Spakowałam już prezenty, zrobiłam z Mamą świąteczne stroiki i pomagałam w ubieraniu choinki. W święta (lub tuż po nich!) uwielbiam wraz z całą rodzinką zrobić sobie mały seans filmowy, dlatego dzisiaj również dla Was mam kilka filmowych inspiracji, które możecie wykorzystać, jeśli również planujecie świąteczne oglądanie:

ANIMACJA

"Fantastyczny Pan Lis"
reż. Wes Anderson
2009

Wspaniała animacja dla całej rodziny, będąca brawurową ekranizacją prozy Roalda Dahla ("Matylda", "Wiedźmy", "Charlie i fabryka czekolady") ze znakomitym dubbingiem (dlatego polecam wersję z napisami!), w którym błyszczą Meryl Streep, Willem Dafoe, Bill Murray, George Clooney, Jason Schwartzman czy sam Wes Anderson.


Tytułowy lis mieszka w skomplikowanym systemie podziemnych korytarzy i wraz z rodziną i przyjaciółmi wiedzie spokojne i dostatnie życie trudniąc się... okradaniem okolicznych farmerów. Problem pojawia się, gdy cała trójka poszkodowanych postanawia pozbyć się lisa raz na zawsze.


MELODRAMAT "Powrót do Brideshead"
reż. Julian Jarrold
2008



Ten przepiękny (szczególnie pod względem estetyki!) melodramat jest wnikliwym i wciągającym portretem angielskiej arystokracji (a właściwie jej powolnego upadku) u progu II wojny światowej. 
To również opowieść o różnicach międzyklasowych i fascynującym trójkącie uczuciowym pomiędzy zdolnym, ale skromnie urodzonym Charlesem (Matthew Goode) oraz bogatym i dekadenckim rodzeństwem - Sebastianem (Ben Whishaw) oraz Julią (Hayley Atwell).


Tytułowe Brideshead do posiadłość Sebastiana i Julii, w którym Charles spędza sporo czasu, podczas którego daje się wciągnąć w towarzyskie gry i narażony jest na niezliczoną ilość (nierzadko ekstrawaganckich) pokus. 
Jednym z najbardziej ekscytujących wątków filmu jest natomiast opozycja religijna (Charles to ateista, natomiast rodzeństwo zostało wychowane w środowisku radykalnie katolickim) i to, jak wiele hipokryzji kwitnie w świecie, który tak pociąga Charlesa.


MUSICAL

"Across the Universe"
reż. Julie Taymor 
2007

Jude (Jim Sturgess) jedzie do Stanów Zjednoczonych, by odnaleźć ojca którego nigdy nie poznał. Tam, w samym centrum hippisowskiej rewolucji poznaje Lucy (Evan Rachel Wood) i jest to początek, oczywiście, historii miłosnej.



Kanwą dla filmu stały się piosenki zespołu The Beatles (wśród których moim faworytem pozostaje wykonanie piosenki "I Am The Walrus" przez Bono - być może dlatego, że to moja ulubiona piosenka z całego repertuaru Beatlesów). Nie jest to być może film pełen ubogacających treści, ale jego warstwa wizualna (która wygląda jakby powstawała pod wpływem silnych środków halucynogennych...) i oprawa muzyczna sprawiają, że naprawdę warto go zobaczyć!

fotografie: listal.com



Ale PRZEDE WSZYSTKIM, 

życzę Wam ciepłych, rodzinnych, pogodnych 
świąt Bożego Narodzenia 
i wielu filmowych olśnień w Nowym Roku!


19 grudnia 2012

Młodość na pierwszym planie, część 3.


Artykuł pojawił się w 5. numerze Shot Magazine, tę część nieco skróciłam, bo o większości poniższych filmów kiedyś już tutaj pisałam. 
Ale jeśli jesteście ciekawi, cały tekst (i magazyn!) do poczytania TUTAJ

Błędy młodości

Początek filmu: młoda dziewczyna w bluzie idzie popijając sok pomarańczowy z wielkiego plastikowego kanistra. To Juno (Ellen Page), tytułowa bohaterka filmu Jasona Reitmana. Szybko okazuje się, że Juno planuje zrobienie testu ciążowego, a jego wynik przewróci świat nastolatki do góry nogami. Dziecko, które ma przyjść na świat nie jest tym, czego Juno życzyłaby sobie w tym momencie życia.


Jej chłopak nie wydaje się być, przynajmniej na razie, księciem z bajki, a relacje z ojcem (i jego partnerką) to kolejna kropla w morzu problemów dziewczyny. Dlatego postanawia ona znaleźć swojemu dziecku nową, idealną rodzinę. „Juno” to jednak nie ckliwa opowieść o niechcianym niemowlęciu i nastoletnich ciężarnych. To natomiast bardzo błyskotliwy (i wybornie komediowy) portret kursu przyspieszonego dojrzewania, który Juno musi przejść odkrywając po drodze, czym jest odpowiedzialność i jaką cenę płaci się za własne błędy w kolejnym, bo dorosłym życiu.


W nurt filmów o błędach młodości wpisuje się także film „Była sobie dziewczyna” Lone Scherfig. Jenny (przeurocza Carey Mulligan) to inteligentna, wychowywana w tak zwanej dobrej, angielskiej rodzinie nastolatka, która moknąc na przystanku autobusowym ze swoją wiolonczelą poznaje Davida (Peter Sarsgaard). „Była sobie dziewczyna” to, wbrew pozorom, film daleki od pospolitej komedii romantycznej – on proponuje dziewczynie ochronę przed deszczem i podwiezienie do domu, co staje się preludium do ich burzliwej znajomości [...].


"Studiowałem na uniwersytecie życia" - mówi David i powoli wprowadza do niego Jenny. Słodka i naiwna, początkowo zupełnie nie pasuje do jego świata, który z czasem zupełnie ją uzależnia, a wrodzona ambicja nakazuje jej błyskawicznie odnaleźć się w zupełnie nowych konwenansach. „Była sobie dziewczyna” to interesująca historia o dojrzewaniu i konieczności brania odpowiedzialności za konsekwencje wszystkich decyzji. To również opowieść o świecie, w którym kobieta ani z dyplomem, ani bez niego nie mogła robić w życiu nic specjalnie ważnego oraz o tym, jak z tego przygnębiającego świata można było uciec chociaż na kilka chwil [...]. 


Młodość urocza

Urocza. Dokładnie taka jest młodość z filmów Wesa Andersona, a szczególnie ta znana z „Rushmore” i najnowszego filmu Amerykanina, „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom. Bohater pierwszego z nich to Max Fischer (Jason Schwartzman) – uczeń prestiżowej, tytułowej szkoły Rushmore i jednocześnie najaktywniejszy uczestnik oraz pomysłodawca zajęć pozalekcyjnych. Max jest mistrzem autokreacji i manipulowania prawdą. Marzy o byciu kimś znaczącym dla ludzkości, a jego pozycja w szkolnej hierarchii daje mu tego nieocenioną namiastkę. Wypełnione do granic możliwości najróżniejszymi aktywnościami (z dramatopisarstwem, szermierką, pszczelarstwem, dziennikarstwem, udziałem w debatach, kółku filatelistycznym i kaligrafią włącznie) życie Maxa komplikuje się znacznie, gdy na jego drodze pojawia się nauczycielka, pani Cross (Olivia Williams), która wpada w oko także pewnemu nauczycielowi, Hermanowi Blume (Bill Murray) – do tej pory najbardziej zaufanemu powiernikowi Maxa. 


„Rushmore” jest jednak czymś znacznie więcej, niż tylko autorskim potraktowaniem high school comedy. To piękny portret niestrudzonego poszukiwania swojego miejsca na ziemi, kształtowania osobowości i dążenia do wymarzonego celu, bez względu na konsekwencje.[...].


Najważniejsze jest jednak to, że młodość u Andersona, mimo że urocza i potraktowana z dużą dozą ironii, traktowana jest przez reżysera z pełnym zrozumieniem i absolutną powagą. Problemy nastolatków w tych perfekcyjnych stylistycznie filmach nabierają wielowymiarowego znaczenia, co sprawia, że jest to kino niebywale wartościowe. W swoim najnowszym filmie „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom Wes Anderson powraca z tym, co w jego kinie zachwyca najbardziej: dopracowanymi kadrami, unikalnym klimatem, całą masą ciekawych bohaterów i charakterystycznym poczuciem humoru. Oraz portretem bezpretensjonalnej, zaskakująco pomysłowej młodości. 


Bohaterowie filmu, Suzy (Kara Hayward) i Sam (Jared Gilman) mają po dwanaście lat, ale czują się już właściwie dorośli. Oboje są nierozumianymi przez otoczenie outsiderami: Suzy mieszka z rodzicami-prawnikami oraz trzema braciszkami-miłośnikami słuchowisk z muzyką poważną, odkrywa, że jej matka (Frances McDormand) ma romans z dobrodusznym policjantem, kapitanem Sharpem (Bruce Willis) maluje powieki na zielono i nie rozstaje się ze swoją lornetką, małym kotkiem i książkami pełnymi magicznych historii. Sam nie ma rodziców. Nie rozumie go ani rodzina zastępcza ani członkowie obozu skautów, na który przyjechał i którym dowodzi ciapowaty nauczyciel matematyki, Harcmistrz Ward (Edward Norton). 


Suzy i Sam, znający się do tej pory jedynie korespondencyjnie, postanawiają więc uciec, co staje się przyczyną wielkiej akcji poszukiwawczo-ratunkowej, w której istotną rolę spełnią między innymi nożyczki, lornetka i burza stulecia. Werteryczne dziewczynki, błyskotliwi, wyalienowani chłopcy i tęsknota za dzieciństwem, w którym wszystko jest jednocześnie hiperpoważne i zupełnie błahe to motywy, których Wes Anderson także nie potrafi porzucić. Jego kino podszyte jest warstwą nostalgii, którą można bezwarunkowo pokochać. Swoje małe-wielkie opowieści reżyser snuje uciekając od banalnych rozwiązań, a ich wielobarwność pozostawia na bardzo długo wrażenie uczestnictwa w przepięknej przygodzie, w której młodość i dzieciństwo to najpoważniejsze i najpiękniejsze stany na świecie. 



fotografie: listal.com

17 grudnia 2012

Młodość na pierwszym planie, część 2.

tekst pojawił się w 5. numerze Shot Magazine, cały magazyn do poczytania TUTAJ.


Młodość kochająca

Miłość młodzieńczych lat często bywa cukierkowa i superspontaniczna, nie wtedy jednak, gdy się jest niezbyt popularnym chłopcem mieszkającym w niewielkim, nudnym miasteczku. Taki właśnie jest Olivier Tate (Craig Roberts), bohater „Mojej łodzi podwodnej” w reżyserii Richarda Ayoade. Olivier jest szaleńczo zakochany w Jordanie (Yasmin Paige), dziewczynie w czerwonym płaszczu, której ignorancja popycha go do najbardziej szalonych czynów, jak dokuczanie jeszcze mniej popularnej koleżance.


Mimo uprzedniego braku zainteresowania ze strony dziewczyny idealnej i wiszącej nad nim wizji rozwodu rodziców (Sally Hawkins i Noah Taylor), Olivier czuje, że ma moc. Chłopak jest bowiem nie tylko nieznośnie wszystkowiedzącym erudytą, ale także swoim własnym psychoterapeutą i nieustannie analizuje swoje życie, jakby było podstawą ekscytującego, złożonego scenariusza filmowego. Film Ayoadego to przede wszystkim uczta dla oczu. Wymyślne, stylowe zabiegi wizualne przesłaniają tu nieco historię, która rozgrywa się niespiesznie, a jednak wzbudza dla bohatera sporo zrozumienia i równie dużo sympatii.


Na znacznie bardziej bolesnym biegunie rzeczywistości usytuować można historię związku Anny i Jacoba, o której opowiada przepiękny stylistycznie film „Like Crazy” Drake’a Doremusa. Ona jest Brytyjką. Podczas studiów w USA poznaje pewnego Amerykanina, zakochuje się bez pamięci. Ich związek jest pełen namiętności, pasji, zrozumienia, ognia. Do pełni szczęścia potrzeba Annie tylko wizy, która pozwoliłaby jej na stały pobyt w kraju ukochanego. Jej lekkomyślność sprawia jednak, że sprawy formalne komplikują się, zdobycie upragnionego pozwolenia może trwać nawet kilka lat, a idea związku na odległość dla obojga zmienia się w koszmar. 


Z jednej strony chcą utrzymać tę miłość, z drugiej: każde z nich pragnie zdobyć swoją małą, prywatną stabilizację i samorealizację. Jest w tym obrazie coś, co elektryzuje i prawdopodobnie ogromna w tym zasługa odtwórców głównych ról. Prześliczna Felicity Jones (znana z „Zakochanego głupca” czy „Powrotu do Brideshead”) daje swojej bohaterce energię, upór, spontaniczność i naturalność, natomiast Anton Yelchin („Zakochany Nowy Jork”, „Star Trek”) jako Jacob jest nieco bardziej powściągliwy, bohater mocno stąpa po ziemi, ale jego uczucie wydaje się być równie mocne. 


Klimat filmu jest niewiarygodnie urzekający. Sposób pokazania miejsc, montaż budujący dramaturgię, autentyczność uczuć i ujęcie tematu: szczere, bez przesady, ale i bez lukru – to wszystko buduje nieco nieprawdopodobną, ale jednocześnie bardzo ujmującą historię. Bardzo młody reżyser nie czaruje widzów wizjami miłości bez skazy, a jego film z pewnością nie jest przepisem na ideał związku na odległość.


Miłość (o ile miłością nazwać można uczucie z kolejnego filmu!) międzypokoleniowa jest jednym z tematów filmu „Ghost World” Terry’ego Zwigoffa zrealizowanego na podstawie komiksu Daniela Clowesa. Enid (Thora Birch) jest nastoletnią ekscentryczką. Uwielbia alternatywną muzykę, dziwaczne układy taneczne i garażowe wyprzedaże. Jest również zupełnie nieprzystosowana do rzeczywistości. Nie potrafi poradzić sobie z ułożeniem życia zawodowego, ponadto pewnego dnia poznaje Seymoura (Steve Buscemi), co już zupełnie wywróci jej świat do góry nogami. 


Pojawienie się mężczyzny w życiu nastolatki jest wynikiem dosyć okrutnego żartu z jego ogłoszenia matrymonialnego, jednak Seymour fascynuje Enid na tyle mocno, że postanawia się z nim zaprzyjaźnić. Międzypokoleniowe uczucie w „Ghost World” nie jest zakazanym owocem. Bohaterowie, oboje dosyć dziwni, nie do końca rozumiani przez otoczenie, o intrygujących, ale niszowych pasjach w swojej relacji chcą znaleźć prawdziwą bratnią duszę. Niestety, w zawieraniu przyjaźni (nie mówiąc o wchodzeniu w związki!) dziewczyna także nie jest szczególnie mocna… 


W filmie Zwigoffa młodość ukazana jest jako zbiór kontrastujących postaw. Enid jest niesubordynowana w każdej możliwej dziedzinie życia (nie tylko w sferze uczuć, ale także w pracy), natomiast jej przyjaciółka, Rebecca (Scarlett Johansson), bardzo konsekwentnie i z dużą odpowiedzialnością realizuje swój plan wkroczenia w dorosłość.



ciąg dalszy nastąpi...

fotografie: listal.com, allmoviephoto.com

16 grudnia 2012

Młodość na pierwszym planie, część 1.


Niesamowicie cieszy mnie fakt, że w kinie młodość to nie tylko high school i udawane miłostki. Już od dawna jest ona w filmach pełnoprawną bohaterką, o której można napisać bardzo wiele, a ja chcę pokazać kilka bardzo inspirujących portretów młodości, która zachwyca, niepokoi, intryguje i wzrusza.

tekst pojawił się w 5. numerze Shot Magazine, cały magazyn do poczytania TUTAJ.

fot. Bob Willoughby

Młodość poszukująca

W 1964 roku Paul Simon napisał przepiękną piosenkę o dźwiękach ciszy. Muzyk chciał tym utworem upamiętnić mający miejsce rok wcześniej zamach na J. F. Kennedy’ego, więc wraz z Artem Garfunkelem nagrał kawałek „Sound of Silence”, który nie tylko przyniósł duetowi Simon & Garfunkel międzynarodową popularność, ale trzy lata później pojawił się w filmie, który do dzisiaj jest jednym z najważniejszych obrazów o dekadencji i niepokojach młodzieńczych lat, czyli „Absolwencie” Mike’a Nicholsa


Tytułowy bohater, Benjamin Braddock (przełomowa rola Dustina Hoffmana), właśnie skończył studia. Wraca do domu, by pochwalić się wszystkim wspaniałym dyplomem i zastanowić nad swoją przyszłością. Zamiast tego, nieśmiały Benjamin poznaje znajomą swoich rodziców, panią Robinson (Anne Bancroft). Wątpliwy moralnie (biorąc pod uwagę czas akcji i to, że kobieta jest mężatką, a jej córka - niemal rówieśniczką Benjamina) romans młodego chłopaka z dużo starszą od niego kobietą jest jedynie jedną z możliwych ścieżek, według których można śledzić ten film. Nie bez znaczenia staje się tu bowiem wątek apatii, który ogarnia młodego chłopaka. Mimo znakomitych wyników na uczelni Benjamin z coraz większym niesmakiem zdaje sobie sprawę z tego, że z uniwersytetu nie przywiózł ze sobą niczego, co tak naprawdę mogłoby go pochłonąć chociaż na tyle, by związać z tym swoje życie. 

fot. Bob Willoughby

„Absolwent” jest też przenikliwym zapisem przemian obyczajowych zachodzących w amerykańskim społeczeństwie. Reżyser Mike Nichols zdaje się jakby ignorować rodzący się ruch hippisowski i przyjmuje punkt widzenia mieszkańców przedmieść amerykańskich miast, gdzie bohaterem zbiorowym staje się znudzona i pełna hipokryzji klasa średnia. Dzięki kapitalnemu montażowi i świetnym zdjęciom film ma w sobie również niepodważalne walory artystyczne i na stałe wpisał w się w kanon filmów kultowych, nie tracąc wiele ze swojej aktualności pomimo upływu czasu.

fot. Bob Willoughby

Poszukiwanie swojego miejsca na Ziemi to również jeden z tematów filmu „Restless” Gusa Van Santa, czyli refleksyjnej historii miłosnej między nieuleczalnie chorą dziewczyną i chłopcem, który po śmierci rodziców ukojenie znajduje w przyjaźni z duchem japońskiego kamikaze i chodzeniu na pogrzeby. Oniryczna poetyka filmu równoważy przejmująco smutną tematykę i naprawdę może zachwycić. Największymi zaletami obrazu są oryginalny scenariusz i detale, jak styl ubierania głównej bohaterki i jej zamiłowanie do ornitologii, które przepięknie tworzą klimat. A Mia Wasikowska i Henry Hopper zagrali dwie bardzo złożone, dojrzałe i świetnie zagrane role. 


Van Sant bardzo młodych ludzi czyni bohaterami większości swoich filmów, przez co uważany jest za czołowego młodzieżowego psychologa współczesnego kina. W „Słoniu” opowiadał o wydarzeniach, które miały miejsce w 1999 roku w szkole średniej Columbine (z tymi samymi zdarzeniami rozliczał się także Michael Moore w swoich „Zabawach z bronią”), czyli zamachu, którego dokonało dwóch uczniów szkoły: używając zakupionej w Internecie broni zabili dwunastu swoich rówieśników i jednego nauczyciela. Film Van Santa, bardzo oszczędny w środkach, brawurowo zagrany (i w pewnej części zaimprowizowany) przez amatorów to bardzo dramatyczny głos w wielkiej dyskusji na temat przemocy wśród młodzieży. 


Jego „Paranoid Park” jest z kolei filmową refleksją na temat winy i kary, w której chaotyczny montaż odzwierciedla wewnętrzny niepokój głównego bohatera, marzącego o tym, by móc oddawać się swojej największej pasji – jeździe na deskorolce. Tymczasem Alex przypadkowo bierze udział w morderstwie, a jego dziewczyna myśli tylko o seksie (obraz ich wspólnej inicjacji to jedna z najładniejszych miłosnych scen ostatnich lat!) – chłopak próbuje uporać się z problemami i ocenić ich wagę pisząc intymny dziennik.


Początek lat 90. upłynął u Van Santa pod znakiem „Mojego własnego Idaho”. Film był swobodną adaptacją części I i II „Henryka IV” Williama Szekspira (który figuruje w napisach jako autor dialogów dodatkowych). Homoerotyczna opowieść przyniosła dobre role Rivera Phoenixa (który zmarł w 18 miesięcy po premierze filmu) i Keanu Reevesa. „Vogue” pisał wtedy, że „Moje własne Idaho” wnosi „ożywczy powiew świeżości, sprzeciwiając się zasadzie, zgodnie z którą młodzi bohaterowie powinni padać w ramiona zdeklarowanych homoseksualistów”. Magazyn dodał również, nie mogąc oprzeć się plotkom, że Reeves i Phoenix zamieszkali w domu Van Santa, który zamienili w imprezownię. Atmosfera nieustannej hulanki była tak oszałamiająca, że Van Sant zmuszony był się wyprowadzić”


ciąg dalszy nastąpi...

fotografie: listal.com, willoughbyphotos.com

15 grudnia 2012

Mądrość i seks


reż. Madonna
scen. Madonna, Dan Cadan
2008

Recenzja ukazała się w najnowszym numerze Shot Magazine (tym razem wydanego tylko online). Cały magazyn możecie przeczytać TUTAJ.


Madonna nie jest najlepszą aktorką. Osiem Złotych Malin (między innymi za role w filmach „Rejs w nieznane”, „Śmierć nadejdzie jutro”, „Sidła miłości” czy „Układ prawie idealny”) wydaje się być idealnym komentarzem, a jednak Madonna jest też mistrzynią nie tylko skandali, ale i zaskoczeń. Artystka ma bowiem na swoim koncie Złoty Glob za rolę Evity Perón w filmowej biografii żony prezydenta Argentyny, a reżyser Alan Parker pozwolił Madonnie stworzyć kreację kobiety silnej, niezależnej, charyzmatycznej i fantastycznie inspirującej. Madonna nie jest też najlepszą reżyserką. Jednak w jej debiutanckim obrazie „Mądrość i seks” odnajdziemy kilka elementów, które intrygują, dają się lubić i dla nich warto obejrzeć ten film.


Juliette, Holly i A.K. mieszkają razem w londyńskim mieszkaniu. Każdy z nich na swój własny i dość niepowtarzalny sposób stara się zmierzyć z rzeczywistością: Juliette (Vicky McClure) jest uzależniona od leków. Pracuje w aptece, ale czuje, że jej prawdziwym powołaniem jest pomaganie potrzebującym w krajach Trzeciego Świata. Ponadto boryka się nie tylko z problemami rodzinnymi, ale i nieustannie musi odpierać zainteresowanie żonatego szefa. Holly (Holly Weston) marzy o karierze baletnicy, ale by zarobić na życie, postanawia zostać striptizerką. 


Zakochany w niej A.K. (rewelacyjny Eugene Hütz, wokalista zespołu Gogol Bordello, który już wcześniej w filmie „Wszystko jest iluminacją” pokazał, że jest wprost stworzony dla kina!) jest frontmanem kapeli punk-rockowej, ale zarabia spełniając sadomasochistyczne fantazje znudzonych pożyciem małżeńskim mężczyzn. A.K. opiekuje się także sąsiadem: niewidomym profesorem Flynnem, w którego wcielił się Richard E. Grant i jego rola jest prawdziwym diamentem. Mężczyzna, którego geniusz leży przykryty grubą warstwą kurzu fascynuje młodego chłopaka, a sama rola przypomina mi inną fantastyczną postać, którą stworzyć Richard E. Grant, czyli tytułowego bohatera z filmu „Withnail i ja” Bruce’a Robinsona. Profesor Flynn jest niejako starszą wersją Withnaila. W filmie z 1987 roku bohater to dekadencki student, który marzy o karierze aktorskiej, w „Mądrości i seksie” zyskuje dojrzałość, talent pisarski i, ostatecznie, wielką desperację oraz absolutny brak woli życia.


Świetna muzyka, dzikość i mieszanka wybuchowa dziwacznych pomysłów dały film, który należy potraktować z przymrużeniem oka, ale jednocześnie warto spróbować zrozumieć bohaterów, których problemy, mimo że nieco ekscentryczne, pokazują pewien wachlarz niepokojów młodości. 
Ponadto, w charakterystyczny dla siebie i nieco nazbyt ekshibicjonistyczny sposób, Madonna rozlicza się w filmie z własnej przeszłości. Fani mogą odnaleźć w nim nie tylko tytułowe mądrość i seks, ale i dodatkową przyjemność z odnajdywania podczas seansu inspiracji pochodzących z jej barwnej biografii i kariery artystycznej. 


fotografie: allmoviephoto.com, hotflick.net

14 grudnia 2012

Full Metal Jacket


reż. Stanley  Kubrick
scen. Michael HerrStanley  Kubrick, Gustav Hasford
1987


Filmowy wizerunek wojny w Wietnamie jest dla mnie tematem absolutnie fascynującym (pisałam już o tym nawet dawno temu TU, TU i TU). Zdecydowanie zbyt długo czekałam z obejrzeniem "Full Metal Jacket" Stanley'a Kubricka, bo to wprost genialny film (obok "Hair" Milosa Formana, jeden z najlepszych filmów antywojennych w historii).


Film Kubricka podzielony jest na dwie części. Pierwsza z nich to groteskowy, a jednak prawdopodobnie bardzo prawdziwy (przez co absolutnie przerażający) obraz szkolenia przyszłych marines, mającego zamienić młodych rekrutów w maszynki do zabijania. Klaustrofobiczność koszar, wyniszczające ćwiczenia i terror psychiczny to codzienność rzeczywistości, w której muszą (a zarazem kompletnie nie potrafią!) żyć szeregowi Joker i Pyle. To jednocześnie koncert brawurowego aktorstwa, w którym pierwsze skrzypce grają R. Lee Ermey w genialnej roli despotycznego sierżanta Hartmana oraz Vincent D'Onofrio (który do roli przytył 32 kilogramy) jako sfiksowany Pyle i Matthew Modine jako Joker.


Drugą część stanowi mroczna wędrówka Jokera, który zostaje korespondentem wojennym, oraz jego towarzysza Raftermana z bazy marines w Da Nang do Miasta Hue. I tutaj Kubrick serwuje nam z serię powiązanych ze sobą scen, które są dla mnie idealnym filmowym opisem nie tylko charakteru samej wojny, ale i osób, które brały (czy raczej musiały brać) w niej udział, a także interesującą (chociaż nie tak brutalną jak w "Łowcy jeleni" Michaela Cimino czy "Czasie Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli) wiwisekcją stosunków pomiędzy Amerykanami a Wietnamczykami: zarówno wojskiem, jak i ludnością cywilną. 


Joker z obserwatora z pacyfką wpiętą w klapę munduru staje się czynnym uczestnikiem wydarzeń. Warto zwrócić szczególną uwagę na sekwencję z ekipą filmową i surrealistyczne połączenie wypowiedzi żołnierzy (tzw. setek), którzy patrząc prosto w kamerę dzielą się swoimi odczuciami i opiniami na temat sytuacji, w której się znaleźli (jak również samej wojny).


To, jak na razie, mój ulubiony film z filmografii Stanley'a Kubricka (tuż za nim na podium plasują się "Mechaniczna Pomarańcza", a następnie "Doktor Strangelove" ex aequo z "Barrym Lyndonem").

A Wy lubicie filmy tego reżysera?
Który z nich najbardziej przypadł Wam do gustu?

9 grudnia 2012

Pokłosie


reż. Władysław Pasikowski
scen. Władysław Pasikowski 
2012


Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) przyjeżdża do swojej rodzinnej wsi po dwudziestu latach pobytu w Chicago. Bardzo szybko okazuje się, że jego brat, niedawno porzucony przez rodzinę Józek (Maciej Stuhr) jest ofiarą zbiorowego linczu całej wiejskiej społeczności. Układając te puzzle w jedną, coraz bardziej przerażającą całość Franek przekonuje się, że Józek prowadzi swoją niewygodną dla wszystkich jednoosobową wojnę, a we wsi, w której się wychowali widmo śmierci jest silniejsze i bardziej bolesne, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać (a także, ile jest osób, którzy świadomość o tym, co się wydarzyło stara się wyprzeć z pamięci).


Przede wszystkim Władysław Pasikowski po raz kolejny udowadnia, że jest znakomitym twórcą mrocznych, niepokojących kryminałów. Muzyka Jana Duszyńskiego potęguje ciężki i gęsty klimat opowieści, która obudowana jest mistrzowsko stopniowanym napięciem.
Po drugie, reżyser po raz kolejny łamie pewne społeczne (czy może raczej społeczno-historyczne) tabu. Według mnie, zupełnie słusznie.


Po wyjściu z sali kinowej usłyszałam rozmowę dwóch dziewcząt, które upewniały się nawzajem w przekonaniu, że wydarzenia o których opowiada film (czyli, mówiąc krótko, wkład Polaków w Holocaust), z pewnością nigdy nie miały miejsca ("W Polsce bywały różne przejawy antysemityzmu, ale przecież nie aż takie" - powiedziała jedna z dziewcząt. - "To wszystko wyobraźnia reżysera, chociaż muszę sobie jeszcze doczytać" - dodała druga). I chociażby dlatego uważam, że to film naprawdę ważny. Być może rozbudzi (o ile jeszcze nie rozbudził!) przynajmniej ciekawość do tego, by rzeczywiście sprawdzić, doczytać i zaakceptować historię.


Tym bardziej boli mnie nagonka, jaka rozpętała się wokół zarówno  Władysława Pasikowskiego (autora słynnych "Psów" - W 1992 roku reżyser rozliczał się z polską rzeczywistością po upadku komunizmu bezkompromisowo przedstawiając punkt widzenia byłych funkcjonariuszy UB), jak i odtwórcy jednej z głównych ról, Macieja Stuhra (kontekst możecie złapać na przykład TUTAJ), jakby artyści zszargali najwyższą, niepodważalną świętość. 
Poza tym - co podkreśla wielu recenzentów - podobne reakcje na film prowokują do dyskusji, jak wiele może pokazać film rozumiany w kategorii dzieła sztuki i jak (jeżeli w ogóle) należy oceniać jego treść.


Na koniec warto podkreślić, że zarówno Maciej Stuhr (konsekwentnie udowadniający ("Obława"!), że jest świetnym i  przede wszystkim wszechstronnym aktorem) jak Ireneusz Czop stworzyli bardzo dobre role na wysokim poziomie emocjonalnym. Na drugim planie pojawiła się w filmie cała plejada świetnych aktorów, między innymi legendarny Jerzy Radziwiłowicz jako proboszcz, jedyny wspierający braci, Andrzej Mastalerz jako czyhający na jego odejście młody, zacietrzewiony w swoim wspieraniu rozjuszonego tłumu wikary, a także Zbigniew Zamachowski, (wspaniała!) Danuta Szaflarska, Ryszard Ronczewski i Wojciech Zieliński.


fotografie: wyborcza.pl, film.dziennik.pl.