27 września 2011

American Beauty


We Wrocławiu wakacje skończyły się tak szybko i niespodziewanie, że warto łapać jeszcze każdą chwilę wolności, luzu i słońca. W cudną złotą jesienną pogodę nie powinnam Was zachęcać do spędzania godzin w kinie czy przed telewizorem (na to będzie jeszcze cała masa okazji za kilka tygodni!), ale już dzisiaj zapowiem kolejny konkurs, tym razem organizowany dzięki uprzejmości Wydawnictwa Wojciech Marzec, a świetnym przyczynkiem do tego będzie kultowy już film Brytyjczyka, Sama Mendesa - "American Beauty".


Główny bohater filmu, Lester (Kevin Spacey) cierpi na ewidentny kryzys wieku średniego. W jego życiu pozornie jest wszystko w najlepszym porządku - wspaniała żona (karierowiczka), świetna (chociaż odrobinę sfrustrowana) córka, dobra praca, piękny dom... Lester postanawia postawić wszystko na jedną kartę, wywrócić dotychczas znaną rzeczywistość do góry nogami i, rzeczywiście, robi to. Z dosyć przerażającymi skutkami. Jeśli widzieliście "American Beauty" to wiecie, że nie warto mówić więcej - ten film po prostu trzeba zobaczyć. Ja chcę się dzisiaj skupić na jego KOLORACH.


WŚCIEKŁA CZERWIEŃ

"W filmie widzimy przesycone czerwienią płatki róż kłębiące się w ustach Lestera i czerwoną kurtkę Angeli (Mena Suvari) kontrastującą z jej dziewiczo białą wanną. Intensywne czerwienie w komiczny sposób naprowadzają nas na urojoną żądzę Lestera. W tych hiperrealistycznych czerwieniach zawarta jest złowieszcza wróżba. Są odrobinę za ciemne, jakby kryły w sobie zwodniczą zachętę. Pochodzą z rzeczywistości, której bliżej do koszmaru sennego niż marzenia. (...) Powtarzalność czerwieni omamia nas do tego stopnia, że przyzwyczajamy się do niej. Sprytnie, a wręcz sadystycznie film wymusza na nas wyczekiwanie czerwieni. Lecz kiedy czerwona krew rozbryzguje się na białej ścianie, nie jesteśmy na to przygotowani..."


PASYWNY BŁĘKIT

"Jedną z rzeczy, jaką warto wiedzieć o właściwym "widzeniu" filmu jest to, że prawie zawsze ekran wypełnia motyw barwny. Ukryty, tylko czeka na t, by go zauważyć. Jest tam, by wywrzeć na tobie wpływ. Kolor biurka Kevina Spacey tak naprawdę nie jest szary. Jego błękitny odcień wpływa na to, jak postrzegamy Lestera. Ten, jakże ważny, blado-niebieski kolor sygnalizuje bierność i bezsilność bohatera (...). To kolor dnia, w którym nie mamy ochoty na robienie czegokolwiek. To idealna trampolina dla postaci, która za chwilę przejdzie zmianę z pasywnej na aktywną, jak Lester."


Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad rolą KOLORU w filmie? W tym temacie warto zapoznać się z pewną książką:


Przytoczone fragmenty pochodzą właśnie z publikacji Patti Bellantoni, "Jeśli to fiolet, ktoś umrze. Teoria koloru w filmie" wydanej nakładem Wydawnictwa Wojciech Marzec i właśnie tę książkę będziecie mogli wygrać w moim kolejnym blogowym konkursie. Trzy egzemplarze czekają, a konkurs już pod koniec tygodnia!
Tymczasem zapraszam Was na blogowego Facebooka.



fotografie i plakat: listal.com, allmoviephoto.com
bibliografia: Bellantoni P., "Jeśli to fiolet...", Warszawa 2010, str. 27-28.

26 września 2011

Skóra, w której żyję

La piel que habito
reż. Pedro Almodóvar
scen. Pedro Almodóvar
2011



Brak dostępu do komputera wprowadził tutaj pewne opóźnienie, jednak ciągle jest jeszcze odpowiedni moment, by napisać Wam, że Pedro Almodóvar po raz kolejny nakręcił wspaniały film. To obraz, w którym znajdziemy nie tylko elementy charakterystyczne dla hiszpańskiego mistrza, ale także - bardzo aktualną tematykę.


Robert Ledgard, wybitny chirurg (Antonio Banderas w najwyższej formie) mieszka w wielkim domu ze swoją oddaną asystentką Marilią (Marisa Paredes) i zagadkową Verą (Elena Anaya). Jest rok 2012 i Ledgard odsłania przed światem swoje wielkie odkrycie - skórę superodporną na wszelkie czynniki zewnętrzne (muszę przyznać, że zaprezentowanie tego tematu jest swoiście szokujące, Almodóvar nie wchodzi w rolę spowiednika współczesnej chirurgii czy genetyki, ale pozostawia otwartą furtkę do dyskusji). 


Dowiadujemy się także, iż jest on osobą bardzo skrytą, samotną i... niezwykle tajemniczą. W późniejszych retrospektywach kawałek po kawałku odkrywamy przyczyny zachowania
Ledgarda, poznajemy jego dramatyczną historię i w pewnym sensie zaczynamy go rozumieć.


Roberta ciężko jednak polubić, bo to mężczyzna bezwzględny, ogarnięty obsesją i żądzą zemsty. Obsadzenie w tej roli Antonio Banderasa okazało się znakomitym wyborem (Almodóvar pracował z nim już wcześniej przy pięciu filmach i Banderas zawsze podkreśla, że to właśnie ta znajomość otworzyła mu drzwi do wielkiego sukcesu). Po rolach czarujących Don Juanów w średnim wieku, ciepłych ojców rodzin czy przygodzie z dubbingiem zagranie tak niejednoznacznej postaci pozwoliło przypomnieć widzom, że Antonio Banderas jest naprawdę znakomitym aktorem. Elena Anaya w roli Very wnosi do filmu wiele świeżości, a jej naturalna delikatność jeszcze mocniej wzbogaca tę postać.


"Skóra, w której żyję"
to film bardzo precyzyjny, zarówno pod względem treści, jak i wizualnie (warto zwrócić uwagę chociażby na oszałamiające wnętrze laboratorium Ledgarda). Mimo że historia została zaczerpnięta z powieści "Tarantula" Thierry'ego Jonqueta, Almodóvar idealnie potrafił zaadaptować ją na swoją wrażliwość. Wspaniale błyskotliwe dialogi, z charakterystyczną nutą groteski i absurdu ("Mam szaleństwo w trzewiach" - mówi Marilia spoglądając z dystansu na poczynania swoich synów), a także - kapitalne, nic nie znaczące dla fabuły epizody (Agustin Almodóvar w roli mężczyzny, który oddaje do second-handu ubrania po swojej niewiernej żonie) dodają filmowi jeszcze więcej charakteru. 


Bardzo uderzające jest też to (a ja w stylu
Almodóvara naprawdę to uwielbiam!), że maestro chętnie sięga do korzeni kultury świata hiszpańskojęzycznego i garściami korzysta ze stylistyki znanej z południowoamerykańskich oper mydlanych.


Jedyne, co mnie w tym filmie odrobinę rozczarowało, to zakończenie - uważam, że film byłby jeszcze bardziej intrygujący, gdyby skończył się kwadrans wcześniej, bo niespodziewany zwrot akcji w końcówce odrobinę zburzył mi cały obraz w tej historii.


Pedro Almodóvar jest w naprawdę świetnej formie. Opowiada zajmującą, poniekąd wstrząsającą historię zachowując w niej 100% swojego stylu. Wielka klasa.

fotografie: listal.com

17 września 2011

konkurs "Requiem dla snu" - wyniki!


Kochani!
Wasze zainteresowanie konkursem organizowanym dzięki uprzejmości wydawnictwa Niebieska Studnia naprawdę przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Dziękuję bardzo za wszystkie maile z poprawnymi odpowiedziami!


Zwycięzcami (a właściwie - zwyciężczyniami) konkursu zostają osoby, które wysłały do mnie maile z następujących adresów:

Martyna - eilif@tlen.pl
Iwona - i.krzys.........@gmail.com
Aleksandra - aleksandra.sz@gmail.com

Gratuluję i obiecuję wysłać książki jak najszybciej.
A Was wszystkich zapraszam do brania udziału w kolejnych konkursach (najbliższy ruszy już w ostatnim tygodniu września!)

16 września 2011

Skóra, w której żyję - premiera

Dzisiaj swoją premierę ma najnowszy film maestro Pedro Almodóvara, "Skóra, w której żyję" ("La piel que habito"). Koniecznie napiszcie mi, czy już widzieliście ten film lub czy planujecie go zobaczyć (ja do kina wybieram się w poniedziałek i już od dawna nie mogę się doczekać!)!


Przede wszystkim - Almodóvar po raz pierwszy sięga po powieść budując scenariusz do swojego filmu (a jest to "Tarantula"  Thierry'ego Jonqueta). Po drugie, jest to szósty film, jaki Pedro ALmodóvar zrealizował z Antonio Banderasem (po  "Labiryncie namiętności", "Prawie pożądania", "Matadorze", "Zwiąż mnie!" i "Kobietach na skraju załamania nerwowego"). Cieszy mnie to tym bardziej, że to mój najulubieńszy duet reżyser-aktor.


W filmie występują także między innymi Elena Anaya (określana jako kandydatka na nową muzę Almodóvara) oraz Marisa Paredes (znana z filmów "Wszystko o mojej matce" czy "Kwiat mojego sekretu").


Pedro Almodóvar powiedział o swoim nowym dziele w ten sposób:

Istnieją procesy nieodwracalne, drogi, z których nie ma odwrotu, podróże w jedną stronę. „Skóra, w której żyję” to opowieść o kobiecie, która przemierza taką drogę wbrew swojej woli, zmuszona przemocą. Jej losy są wynikiem wyroku wydanego przez jedną osobę, jej największego wroga, który pragnie ostatecznego odwetu. Skóra, w której żyję” opowiada o zemście. 




Porzuciłem naśladownictwo mistrzów gatunku (między innymi dlatego, że nie wiedziałem do jakiego właściwie gatunku film ma należeć) i odciąłem się od własnej twórczości: wiedziałem tylko, że narracja filmu powinna być oszczędna i rzeczowa, pozbawiona wizualnej retoryki i drastyczności, chociaż we fragmentach, których nie oglądamy, krew leje się gęsto.


W tej podróży towarzyszyli mi:

José Luis Alcaine, autor zdjęć, któremu nie tłumaczyłem, czego chcę, a raczej skupiałem się na tym, czego nie chcę. On zaś potrafił nadać obrazom gęstości, połysku i mroku, które najlepiej pasowały do filmu.



Muzyk Alberto Iglesias - jedyny znany mi artysta pozbawiony ego; jest niestrudzony, wszechstronny, cierpliwy i potrafi podejść do pomysłu od zupełnie nowej strony, jeśli nie jestem zadowolony, a przy tym podporządkowuje się wymogom opowieści i mojej wizji.

A także aktorzy – wielkoduszni i rzetelni mimo oczywistego dyskomfortu, jaki stwarzały niektóre sceny.


Być może jestem tendencyjna - Pedro Almodóvar jest bowiem moim absolutnie najulubieńszym reżyserem wszech czasów - ale uważam, że naprawdę trzeba zobaczyć ten film. Recenzję, w której potwierdzę lub obalę tę tezę opublikuję w przyszłym tygodniu, a tymczasem - jak już pisałam, czekam na Wasze komentarze!

cytat pochodzi z pressbooka dystrybutora, firmy Gutek Film.

fotografie: listal.com

15 września 2011

Chico i Rita


Kochani, nie wiem, na ile zajmuje Was kino hiszpańskie (i ogólniej - hiszpańskojęzyczne), ale dla mnie jest to absolutna perła i jedna z moich ulubionych (jeśli nie ulubiona!) kinematografii całego świata. W piątek będą miały premierę dwa filmy, które według mnie po prostu trzeba zobaczyć. Pierwszym z nich jest oczywiście najnowszy film maestro Pedro Almodóvara - "Skóra, w której żyję". Mistrz, który po wielu latach powrócił do pracy z Antonio Banderasem, po raz pierwszy dokonuje adaptacji powieści ("Tarantula" Thierry'ego Jonqueta). Drugim filmem jest "Biutiful" Alejandro Gonzáleza Iñárritu - miałam już okazję obejrzeć ten film i muszę przyznać, że jest to jeden z najbardziej poruszających obrazów, jakie udało mi się zobaczyć w ostatnim czasie. Odtwórca głównej roli w tym filmie, Javier Bardem, otrzymał za ten występ nominację do Oscara.
Dzisiaj natomiast chciałabym Was przenieść w znacznie lżejszy klimat, stąd Filmem Dnia zostaje:


"Chico i Rita"

reż. Tono Errando, Javier Mariscal, Fernando Trueba
scen. Ignacio Martinez de Pisón, Fernando Trueba
muzyka - Bebo Valdés


dystrybutor - Gutek Film
2010



Muszę przyznać, że mam z tym filmem pewien problem. Wynika on z faktu, iż "Chico i Rita" jest po prostu filmem bardzo nierównym: jeśli podzielimy go na dwie części i w jednej pozostawimy fabułę, a w drugiej - muzykę z oprawą plastyczną, to ta druga kategoria wygrywa z pierwszą miażdżącą przewagą. Bo to animacja pięknie zrealizowana, ale - trochę zbyt banalna.

Zacznę od tej słabszej części, bo w warstwie fabularnej film pozostawia wiele do życzenia: dwójka tytułowych bohaterów spotyka się pewnego wieczoru w Hawanie. Ona jest utalentowaną piosenkarką, on - najlepszym pianistą na Kubie (mała dygresja - akcja filmu kilka razy przenosi się do najsłynniejszego klubu w Hawanie - La Tropicany. Ten sam klub i historia jego właściciela pojawiła się wcześniej w filmie Andy'ego Garcii "Hawana - miasto utracone", który jest według mnie wspaniałym i bardzo dokładnym opisem różnorodnych aspektów rewolucji kubańskiej).


Chico
i Rita spędzają ze sobą piękną noc i rozstają się - w późniejszym czasie ich drogi wielokrotnie będą się przecinać, łączyć i rozchodzić, dyktowane przez ich kariery, intrygi czy ból po urażonej dumie. Mam wrażenie, jakby w "Chico i Ricie" wiele kwestii było niepotrzebnie (!) niedopowiedzianych, a bohaterowie... starali się o siebie zbyt mało, jak na piękną historię o miłości.

Mimo to jednak mogę film "Chico i Rita" polecić Wam z ręką na sercu.


Wydaje mi się bowiem, że najważniejsza jest tam tak wychwalona przeze mnie na początku warstwa muzyczna i wizualna. Próbkę wrażeń plastycznych możecie zobaczyć na załączonych obrazkach - ta kreska, dbałość o szczegóły, kapitalne oddanie atmosfery Hawany (a później także i Nowego Jorku) naprawdę zrobiła na mnie ogromne wrażenie już od pierwszych scen filmu. Ten sposób animacji buduje także wspaniały klimat, potęgowany przez niepowtarzalną muzykę - mamy tu bowiem nie tylko najwybitniejsze kubańskie rytmy jak bolero czy bossa novę, ale także świetnie oddany moment ewolucji i największej świetności jazzu.


Urocza jest także historia opowiadająca o samym powstawaniu filmu:
Nagrodzony Oscarem reżyser Fernando Trueba („Belle époque”) poznał cenionego projektanta i artystę plastyka Javiera Mariscala przed 10 laty, gdy zwrócił się do niego z propozycją stworzenia plakatu do dokumentu o latynoskim jazzie „Ulica 54”. Mariscal projektował później oprawę graficzną do płyt wydawanych nakładem wytwórni Trueby Calle 54 Records, tworzył dla niej animowane teledyski oraz otworzył z Truebą jazzową restaurację w Madrycie.

Mariscal, Trueba, Errando

Pomysł na stworzenie animowanej fabuły zrodził się podczas pracy nad teledyskiem do piosenki „La Negra Tomaza” w wykonaniu kubańskiego muzyka Compaya Segundo (możecie to obejrzeć
TUTAJ). Mariscal wspomina: „Fernando obejrzał go i powiedział: To fantastyczne! Pięknie pokazałeś Hawanę!”. Młodszy brat Mariscala, Tono Errando, to doświadczony muzyk, filmowiec i autor animacji kierujący działem audiowizualnym w kompleksowym studio filmowym brata - był więc naturalnym kandydatem na spoiwo pomiędzy energią twórczą Trueby i Mariscala. „Trueba nie miał żadnego doświadczenia w pracy nad animacją. Mariscal nie zrobił wcześniej żadnej fabuły. Trzeba było stworzyć im warunki do wykazania się ich wszechstronnymi talentami” - powiedział Errando.


I właśnie to pasja tworzenia, wielki talent plastyczny Mariscala, miłość do Kuby i wspaniała muzyka są głównymi atutami filmu i dla nich naprawdę warto jest obejrzeć "Chico i Ritę".


W tekście wykorzystałam informacje z pressbooku udostępnionego przez dystrybutora, Gutek Film.
foto - chicoandrita.co.uk

14 września 2011

Zapaśnik


To już ostatni z trzech filmów Darrena Aronofsky'ego, o których chciałam Wam opowiedzieć. W poprzednich wpisach mogliście poczytać o "Czarnym Łabędziu" (TUTAJ) oraz "Requiem dla snu" (TUTAJ). Pozostał jeszcze jeden, mój absolutnie ulubiony z całej filmografii reżysera, bo, muszę to wyznać: Jestem wielką fanką i niepoprawną entuzjastką "Zapaśnika".


To historia zdegenerowanego profesjonalnego zapaśnika, którego  zawał zmusza do przerwania kariery. Jednak ponieważ jego największą miłością jest sport, Randy "The Ram" Robinson (Mickey Rourke) nie zamierza się poddawać. Pewnego dnia postanawia przewartościować swoje życie - odnawia kontakt z córką (Evan Rachel Wood), zaczyna myśleć o przyszłości u boku striptizerki Cassidy (Marisa Tomei) i zatrudnia się w delikatesach po poszukiwaniach stałej, uczciwej posady.


Pozorna stabilizacja trwa jednak krótko - Randy przyjmuje ostatnie wyzwanie od największego do tej pory rywala. Ta walka może być najważniejsza w całym życiu Randy'ego. Może się jednak okazać, iż przyjdzie mu za nią zapłacić okrutnie wysoką cenę.


Nie da się ukryć, iż "Zapaśnik" był dla Mickey Rourke'a wielkim comebackiem. W przeszłości sam amatorsko zajmował się boksem, od kilku lat nie najlepiej powodziło mu się w aktorstwie, jakby czekał na rolę idealnie skrojoną dla jego aparycji, talentu i temperamentu.  Uhonorowany za rolę Randy'ego wieloma nagrodami (w tym Złotym Globem) Rourke był także oscarowym faworytem (pokonany przez Seana 'Harvey'a Milka' Penna).


Rolę córki Randy'ego, Stephanie, gra Evan Rachel Wood, która w wywiadzie dla Interview opowiedziała pewną anegdotę:
"Krwawiłam dla Aronofsky'ego. W filmie jest taka scena, gdy wściekła Stephanie zgniata puszkę i chce rzucić nią w ojca. Tak wczułam się w rolę, że nie zauważyłam, co się dzieje, dopóki nie poczułam, że moja ręka jest cała mokra. Darren był oczywiście zachwycony, chciał wykorzystać najwięcej jak się da z tego ujęcia i zaniósł nawet do charakteryzatorów próbkę mojej krwi jako wzornik dla koloru"


Mickey Rourke natomiast przyznał, iż Darren Aronofsky od początku bardzo chciał zrealizować ten film , nie miał jednak na to zbyt wiele pieniędzy. Od samego początku także rola była przygotowywana specjalnie dla Rourke. Sama postać Randy'ego jest wzorowana na ogóle wrestlerów lat 80., którzy przechodzili przez cały proces catharsis od stopniowego załamywania się ich karier, przez odkrycie środków, które pomagały im zwiększyć mięśnie i znów wyglądać imponująco, aż po moment, w którym zostawali pozostawieni samym sobie, zapomnieni i wyniszczeni, bez najmniejszej opieki medycznej. Będący, jak określił sam Rourke, niczym wraki statków unoszące się na falach dogorywającej kariery i w niej tonące.


Mój Tato po obejrzeniu tego filmu powiedział, że najbardziej podobała mu się w nim prawda - to, że nic tutaj nie jest wygładzone czy wyczyszczone. I ja się z tym absolutnie, totalnie zgadzam.
A Wy jakie mieliście wrażenia po obejrzeniu "Zapaśnika"?

Przypominam też o konkursie, w którym do wygrania mam dla Was trzy egzemplarze książki "Requiem dla snu" Huberta Selby Jr, wydanej przez wydawnictwo Niebieska Studnia.
Aby otrzymać jeden z nich wystarczy wysłać poprawną odpowiedź na pytanie:

Kto był scenarzystą filmu "Requiem dla snu"?
(podpowiadam: było ich dwóch!)
mailem na adres:
kinofilka@gmail.com

Na poprawne odpowiedzi czekam
do soboty, 17 września.

Powodzenia!


fotografie: listal.com, interviewmagazine.com

12 września 2011

Konkurs - "Requiem dla snu" + warszawska niespodzianka.


Wczoraj opisywałam film "Requiem dla snu" Darrena Aronofsky'ego i książkę Huberta Selby Jr pod tym samym tytułem (wpis możecie przeczytać TUTAJ), a dzisiaj chcę Wam przypomnieć o konkursie, który organizuję dzięki uprzejmości wydawnictwa Niebieska Studnia.
Możecie w nim wygrać trzy egzemplarze książki!


Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy wysłać do mnie poprawną odpowiedź na pytanie:

Kto był scenarzystą filmu "Requiem dla snu"? 
(podpowiadam: było ich dwóch!)

mailem na adres: 
kinofilka@gmail.com
Na poprawne odpowiedzi czekam do soboty, 17 września.
Powodzenia!


A jeśli chodzi o tytułową warszawską niespodziankę:
Czy ktoś z Was mieszka w Warszawie albo będzie tam
jutro w godzinach wieczornych
i ma ochotę wybrać się
do Kinoteki na przedpremierowy pokaz
filmu "Jesteś tam?" o godzinie 20:00
- dzięki uprzejmości dystrybutora, firmy Vivarto, mam dla Was jeszcze trzy dwuosobowe zaproszenia - wystarczy wysłać do mnie maila na adres 
kinofilka@gmail.com,
w temacie wpisując: "pokaz w Kinotece".
Na maile czekam do dzisiaj (poniedziałek) do północy
Zaproszenia otrzymają nadawcy trzech pierwszych maili.
Powodzenia!

Zapraszam także na Facebookowy profil bloga!

11 września 2011

Requiem Dla Snu


Muszę przyznać, że ocena tego filmu zawsze sprawiała mi pewien problem: od momentu kiedy go obejrzałam nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już w momencie jego premiery (2000 rok) tematyka tego filmu była już odrobinę nieaktualna. Przez myśl wielokrotnie przeszło mi "Przecież to wszystko w kinie już było", jednak ostatnio coś nakazało mi jeszcze raz bliżej przyjrzeć się temu filmowi - książka "Requiem dla snu" Huberta Selby Jr, wydana przez Wydawnictwo Niebieska Studnia. I przyznam, że żałuję, iż nie znałam tej książki wcześniej (z drugiej strony - nic dziwnego, na jej polskie tłumaczenie musieliśmy czekać aż do 2010 roku, ale przekład Elżbiety Gałązki-Salamon jest wprost fenomenalny!).


"Requiem dla snu" zostało napisane w 1978 roku. Autor książki, Hubert Selby Jr, urodził się w 1928 roku na Brooklynie. Chorował na gruźlicę, przebył wiele poważnych operacji, a pisanie wydawało mu się być lekarstwem na bezczynność. Jego pierwszą powieścią była "Last exit to Brooklyn" ("Piekielny Brooklyn"), w Polsce została wydana w 2009 roku, także nakładem Wydawnictwa Niebieska Studnia (możecie o niej poczytać TUTAJ). Twórczość Huberta Selby Jr cechuje to, iż autor nie pozostawiał czytelnikowi żadnych złudzeń: pisał o społecznym marginesie, niezrozumieniu, sam borykając się z chorobą, alienacją i biedą w swoich powieściach kreował świat do bólu przesiąknięty smutkiem. Wiele z jego powieści zawiera wątki autobiograficzne (sam zaprzeczył jednak, jakoby "Requiem dla snu" było powieścią w pełni autobiograficzną). Hubert Selby Jr zmarł w 2004 roku.


Sam film Aronofsky'ego wydaje mi się teraz być naprawdę dobrą ekranizacją, oddającą cały klimat tej mrocznej, trudnej, psychodelicznej książki. Darren Aronofsky powiedział: "Musiałem zrobić film na podstawie tej książki, gdyż słowa aż palą jej stronice" - i to w filmie naprawdę widać. Reżyser nie sili się na dodatkowe interpretacje, przeciwnie, wszystkie filmowe zabiegi mają przede wszystkim podkreślić to, co w książce najważniejsze, czyli (znów - prawdopodobnie ulubiony motyw Aronofsky'ego) - OBSESJE.


Czwórka bohaterów z Brooklynu, goniąc marzenia (a jednocześnie - uciekając przed samotnością) wpada w pułapkę uzależnień. Harry (Jared Leto) jest uzależniony od heroiny i wraz z przyjacielem Tyrone C. Love (Marlon Wayans) zajmuje się dilerką. Marion (Jennifer Connelly), dziewczyna Harry'ego, sama pogrążona w nałogu odrzuca swoją moralność i godność w imię konieczności zdobycia narkotyków.


Wstrząsający naturalizm powieści szokuje przeniesiony na ekran. Zmieszanie z błotem (i heroiną) american dream, które wyrażają młodzi główni bohaterowie (W książce pięknie opisane są marzenia Harry'ego i Marion, którzy planują założenie teatrokawiarni, mekki najmodniejszych nowojorskich artystów. Utalentowana plastycznie Marion pragnie oddać się sztuce. Harry widzi siebie jako szczęśliwego yuppie, młodego biznesmena odnoszącego błyskotliwe sukcesy. Nie muszę dodawać, iż heroina niszczy wszystko).


Film jest dobrze wyreżyserowany i cechuje go znakomity, bardzo dynamiczny montaż. Najciekawszym, naprawdę poruszającym i jak dla mnie, jedynym do tej pory w stu procentach aktualnym wątkiem jest jednak historia matki Harry'ego, Sary, brawurowo zagranej przez Ellen Burstyn. Sara Goldfarb, Żydówka (w filmie nie rzuciło mi się to tak mocno w oczy, natomiast w książce jest to jeden z najważniejszych epitetów opisujących Sarę i determinujących jej postępowanie oraz przekonania na każdy temat), maniaczka telewizji marzy o tym, by wystąpić w teleturnieju.


Gdy wydaje jej się, ze taka szansa właśnie nadeszła, wyciąga z szafy swoją czerwoną sukienkę, przypominającą jej o najlepszych czasach. Samotna, znajdująca rozrywkę tylko w telewizji i podczas plotkarskich popołudni z wścibskimi sąsiadkami, uzależnia się od pigułek odchudzających, wierząc, że gdy z powrotem zmieści się w sukienkę (którą włożyła podczas Bar Micvy jej syna, Harry'ego), jej życie, jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki stanie się piękniejsze.


Na koniec, na wielki plus dla filmu i reżysera, napiszę pewien truizm - muzyka z "Requiem dla snu" jest genialna (przykre, że aż tak wyświechtana ostatnimi czasy przez uczestników różnego rodzaju programów rozrywkowych). Kompozycje Clinta Mansella (który z Aronofskym pracował także przy nagrywaniu muzyki do "Pi", "Źródła", "Zapaśnika" i "Czarnego Łabędzia") mrożą krew w żyłach, a wykonanie legendarnego, istniejącego od 1973 roku kwartetu smyczkowego Kronos Quartet pozostanie już na zawsze zapamiętana jako jedna z najjaśniejszych gwiazd w historii muzyki filmowej. Najbardziej znany fragment, "Lux Aeterna" w oryginalnym wykonaniu możecie znaleźć na przykład TUTAJ.


Naturalizm tej książki jest naprawdę porażający, a styl - zupełnie oryginalny i indywidualny (szczególną uwagę zwraca zapis dialogów i stylizacja językowa charakterystyczna dla każdej postaci). Abyście mogli sami się o tym przekonać, dzięki uprzejmości wydawnictwa Niebieska Studnia mam dla Was do wygrania aż trzy egzemplarze "Requiem dla Snu" w dzisiejszym konkursie!


Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy wysłać do mnie poprawną odpowiedź na pytanie:

Kto był scenarzystą filmu "Requiem dla snu"? 
(podpowiadam: było ich dwóch!)

mailem na adres: 
kinofilka@gmail.com
Na poprawne odpowiedzi czekam do soboty, 17 września.
Powodzenia!


fotografie: gutekfilm.com.pl, listal.com, cubbymovie.com