28 stycznia 2010

Obywatel Milk


Mój ulubiony film wśród wszystkich pokazywanych w minionym roku w polskich kinach.


"Milk"

2008
reż. Gus van Sant

scen. Dustin Lance Black


Przede wszystkim - doskonały
Sean Penn. Rola Harvey'a Milka, pierwszego otwarcie przyznającego się do homoseksualizmu polityka, który został wybrany do władz miejskich (USA) przyniosła mu drugiego Oscara.
Jego bohater jest paletą stanów, emocji, zachowań.
Milk-wizjoner, Milk-społecznik, Milk-przywódca dusz.

Niesamowity instynkt, bezbłędna hipnoza.
Nie można prawdopodobnie być tak wielkim fanem Seana Penna, jak moja Mama, można też nie lubić tej postaci pod wieloma względami, jednak każdy po obejrzeniu "Obywatela Milka" zgodzi się z naszą wspólną opinią - Penn to niezaprzeczalny geniusz aktorskiej różnorodności ("Sam", "Rzeka Tajemn
ic", "21 gramów", "Słodki Drań"...) i jego każdą kolejną rolę ogląda się z wypiekami na policzkach.


Znakomite są w tym filmie również postacie drugoplanowe - partnerzy Milka (
Diego Luna i świetny James Franco - daleki od typu romantycznego kochanka-Tristana, dzięki któremu kilka lat temu pojawił się w masowej świadomości nastoletnich poszukiwaczek ideałów męskości, tu pozwala nam przypomnieć, że jest nie tylko etatowym ciastkiem, ale bardzo obiecującą postacią w amerykańskim kinie).


Nie można także pominąć współtwórców jego kampanii wyborczej (
Emile Hirsch, Lucas Grabeel) i jego zabójcy - fanatycznie dążącego do przejęcia politycznej władzy Dana White'a (bardzo dobry Josh Brolin).

Ostatnio przeczytałam w wywiadzie dla
"Interwiev" przesłodką anegdotę opowiedzianą przez Gusa van Santa:

Pisząc scenariusz Dustin Lance Black umieścił na samym początku skryptu scenę seksu miedzy Milkiem, a jego ówczesnym partnerem. Przed wysłaniem gotowego scenariusza do najróżniejszych sponsorów i aktorów, obaj z van Santem zdecydowali się na jej usunięcie z tekstu, w obawie przed negatywnym odbiorem potencjalnych współpracowników i przed tym, że nikt nie zdecyduje się na doczytanie scenariusza do końca.
Sean Penn przeczytał również okrojony scenariusz i na pierwszym poważnym spotkaniu przed filmem powiedział do van Santa: "Wiesz, tak naprawdę potrzebujemy tylko jeszcze poważnej sceny seksu od razu na samym początku"...

- Jeśli kiedykolwiek będziecie szukali definicji instynktu, wiecie już, gdzie szukać.



fot. Hedi Slimane dla "Interwiev"

fotografie: filmweb.pl

25 stycznia 2010

Nine


2009
reż. Rob Marshall
scen. Anthony Minghella, Michael Tolkin



Błysk, blask, blichtr – Rob Marshall ponownie (pamiętając utrzymane w podobnej stylistyce „Chicago”) pokazuje świat iskrzący się feerią kolorów, ekstatyczną ucztę dla zmysłów wzroku i słuchu, energetyczny wulkan emocji. Jego najnowszy film przyprawia o drżenie rąk, wrzenie krwi, ciarki na całym ciele i zawroty głowy. „Nine” jest przepiękny, kipi seksapilem, powala aktorstwem i nie pozwala o sobie zapomnieć przez długie godziny po seansie.
Film Marshalla powstał na podstawie musicalu (na Broadwayu główną rolę zagrał w nim Antonio Banderas) inspirowanego filmem Federico Felliniego „Osiem i pół”. Rzeczywiście, protagoniści obu filmów – egocentryczni reżyserzy filmowi o imieniu Guido, neurotycy cierpiący na niemoc twórczą, wielbiciele kobiet kompletnie nieumiejący ułożyć sobie życia zarówno zawodowego, jak i prywatnego, są do siebie podobni. Ale nie identyczni.


Daniel Day-Lewis, w odróżnieniu od Marcello Mastroianniego, wykreował postać bardziej skupioną, dramatyczną, niemal na wskroś tragiczną, z charakterystyczną dla siebie umiejętnością zawładnięcia umysłem widza na cały czas trwania seansu. Co ciekawe, to pierwsza tak specyficzna rola w dorobku Day-Lewisa. Tym razem skomplikowane życie uczuciowe postaci staje się niemal równorzędnym bohaterem filmu, co nie pozwala przyrównać tej roli do chociażby Newlanda Archera z „Wieku niewinności” Martina Scorsese. Ponadto, Guido Contini jest równie daleki od romantycznie bohaterskiego kochanka, jakim był Sokole Oko z „Ostatniego Mohikanina” Michaela Manna.

Aktorstwo jest w „Nine” bezapelacyjnie nawet większym atutem niż muzyka i scenografia. Prawie wszystkie role kobiece w filmie są niesamowicie smaczne, znakomicie zagrane i bardziej seksowne niż Claudia Cardinale (moja ulubiona scena – Cardinale jedząca kurczaka z dziecięcymi ognikami w oczach, co zupełnie nie pasuje do profilu zaborczej kochanki), czy Anouk Aimée w „Osiem i pół”. Każda z kobiet ma swoją własną sekwencję muzyczną – piosenkę, która z jednej strony ją definiuje, z drugiej – opowiada pewną historię jak najlepiej wyreżyserowany teledysk.


Penélope Cruz
jako Carla, kochanka Guida, jest tak oszałamiająca, że wzbudza pożądanie zarówno u mężczyzn jak i u kobiet.
Scena jej tańca w pudrowo-przyciemnionych różach na grubym sznurze powinna być zakazana jako wywołująca zbyt wiele zbyt niedwuznacznych myśli – to chyba pierwsza postać od czasów słynnej Maleny (Monica Bellucci), której kobiety nigdy nie powinny pokazywać swoim mężczyznom.


Najlepszą z ról kobiecych stworzyła bezapelacyjnie Marion Cotillard
– Luisa, żona Guida, której nie potrafi (i nie chce?) być wierny, a jednocześnie jedyna osoba, bez której nie może normalnie funkcjonować. Gdy Luisa śpiewa o swoim małżeństwie jest do bólu przejmująca, rozpaczliwa, jakby chciała wyrzucić ze swojej świadomości całą przeszłość. Dopiero, gdy odchodzi, Guido zdaje sobie sprawę z tego, jak desperacko jest mu potrzebna.


Lili La Fleur (świetna jak zwykle Judi Dench), specjalistka od kostiumów, jest dobrym duchem i najlepszą przyjaciółką Guida. Uczy kobiety być żonami, nie dziwkami. Matka Guido – niezrównana Sophia Loren, jest posągową przybyszką z zaświatów, której wspomnienie jest dla syna podporą w najtrudniejszych chwilach jego życia (przepiękna jest scena ich wspólnego walca). Niespodzianką była dla mnie Kate Hudson jako Stephanie – dziennikarka „Vogue’a” próbująca uwieść Guida. Jej numer muzyczny jest utrzymany w wybitnie amerykańskim stylu (i w najlepszym tego słowa znaczeniu kontrastuje znakomicie z wszechobecną włoskością). Stephanie jest jak o niebo lepsza wersja Britney Spears, kipi optymizmem, czaruje, uwodzi Guida, pokazując mu podziw i, paradoksalnie, jest jedną z tych osób, które pomagają mu przejrzeć na oczy i przewartościować dotychczasowe hierarchie.


Świetna jest też Fergie jako Saraghina – nadmorska dziwka, obiekt najwcześniejszych dziecięcych żądz Guida. Gdy zaczęła śpiewać „Be Italian” – piosenkę opowiadającą o najczystszym stereotypie idealnego włoskiego kochanka – skóra zaczęła mi cierpnąć na całym ciele. Ten fragment jest również kapitalny pod względem esetyczno-choreograficznym – emocjonujący układ taneczny i piękne kobiety wybijające rytm tamburynami o swoje odziane w kabaretki uda.



Największym rozczarowaniem filmu jest, niestety, Nicole Kidman jako Claudia, muza Guida. Blednie wśród reszty postaci kobiecych, jest niezbyt interesująca, a śpiewana przez nią piosenka, która mogłaby być jej największym atutem (pamiętając partie wokalne Kidman z „Moulin Rouge” Luhrmanna), okazuje się być nieco bezbarwna, a broni ją jedynie niepowtarzalny klimat rzymskich ulic nocą.

Pomimo znakomitych aktorek, zapierającej dech w piersiach scenografii i wspaniałej muzyki najjaśniej świecącą gwiazdą filmu jest, oczywiście, Daniel Day-Lewis jako Guido Contini. Chodząca charyzma, stworzył kapitalną kreację człowieka, który zgubił się w świecie wielkiej sztuki i wielkich pokus. Jest geniuszem, który nie potrafi powrócić do pracy nad filmem. Zawód reżysera jest dziś przeceniany – mówi Lilli do Guido. On jednak ma tendencję do przeceniania również samego siebie. Celebruje swoje uwielbienie dla hedonizmu nie zważając na konsekwencje, nigdy nie przejmuje się moralnością, błąka się wśród swoich kłamstw marząc jednocześnie (trochę nieświadomie) o ponownej stabilizacji. Pod maską obojętności dla prasy skrywa nieodpartą chęć powrotu na szczyt. Day-Lewis stworzył kolejną niezapomnianą, bezbłędną, wielką kreację aktorską.


Wspaniała jest wspomniana absolutnie włoska atmosfera całego filmu. Włoski akcent, pejzaże czy stylizowane piosenki to jedynie część elementów, które sprawiły, że pokochałam ten wykreowany świat od samego początku. Najciekawsze są bowiem detale, które dopełniają niepowtarzalności tego klimatu – wtrącenia w języku włoskim czy elementy scenografii, jak drzewka cytrynowe w donicach w restauracji, symbolizujące południowy klimat Italii.

Skojarzenia z „Osiem i pół” przywołują także sceny retrospekcji z dzieciństwa Guida – wspomnienia jego pierwszych fascynacji kobietami i kar, które go za to czekały. Mały Guido przybiega do siebie dorosłego w ostatniej scenie. Zamykając klamrą to, co przeszedł do tej pory, oddziela wspomnienia od teraźniejszości grubą kreską i kręci nowy film – o człowieku, jakim się stał. O mężczyźnie, który chce odzyskać swoją żonę, najważniejszą osobę w jego życiu.

„Nine” jest przykładem tego, co kocham w kinie najbardziej. Opowiadając o namiętności sam się nią staje, jakby nie było żadnych granic między fikcją a rzeczywistością. Ja w ten wykreowany świat jestem gotowa zanurzyć się bez reszty, bo zdecydowanie warto się zachwycić.

zdjęcia: filmweb.pl

recenzję można znaleźć też tutaj:
www.g-punkt.pl


16 stycznia 2010

Kino na wybiegu III


O tym, co najgorsze w świecie mody opowiada „Gia”
Michaela Cristofera – film oparty został na historii życia modelki Gii Marrie Carangi, która największe sukcesy odnosiła na początku lat 80. Była ona ekscentryczną nastolatką z Filadelfii, która stała się ikoną za sprawą swojej oszałamiającej urody, jednak – nie mogąc znieść presji otoczenia, samotności i własnego charakteru – uciekała w niespełnioną miłość do swojej przyjaciółki, Lindy, seks, narkotyki. Umarła mając 26 lat.
fot. themovieness.com
„Gia była pierwszą osobą, która naprawdę się poruszała” – słyszymy w filmie. Była odkryciem, była „mięsem”, przeciwieństwem przesłodzonych blondyneczek z plakatów. W filmie pada kilka naprawdę gorzkich słów – „Moda nie jest sztuką, nie jest nawet kulturą, moda to reklama (...) W świecie mody trzeba trafić na odpowiedni moment, nie ma lepszego przepisu” – w Nowym Jorku na początku lat 80. nikt nie miał złudzeń. W rolę Gii wcieliła się Angelina Jolie, zadziorna i pociągająca, jednak na mnie zabójcze wrażenie zrobiła Faye Dunaway (jako Wilhelmina Cooper – odkrywczyni talentu Gii). Jest cudowną kwintesencją lat 80., gdzieś pomiędzy „Trzema Dniami Kondora” Sydney’a Pollacka a „Don Juanem DeMarco” Jeremy’ego Levena. W środowisku początkujących modelek „Gia” uznawana jest za bardzo uniwersalną przestrogę na początku wymarzonej kariery.

fot. filmweb.pl
Przykre jest, że w polskiej kinematografii nie powstał jeszcze żaden interesujący film o modzie, bo temat jest niesamowicie wdzięczny, a projektantów, których można zaangażować więcej, niż mogłoby nam się wydawać. Co więcej, mam wrażenie, że polscy filmowcy albo nie dorośli do tego, aby nakręcić dobry film o modzie lub po prostu czekają na dobry scenariusz. Piszę to myśląc oczywiście o głośnej zeszłorocznej premierze „Miłości na Wybiegu” Krzysztofa Langa – jest to, niestety, kolejna komedia romantyczna nakręcona według utartego schematu, prosta opowiastka o dziewczynie, która rozpoczyna ostrą walkę o przetrwanie w wielkim mieście –Warszawie. W filmie nie brak może tytułowej miłości – trochę naiwnej i zbyt szybkiej, płytkiej, chociaż w pięknych kolorach i na zdjęciach najwyższej jakości – ale zabrakło nawet tytułowego wybiegu! Możemy obejrzeć (zbyt) krótką sekwencję z pokazu Macieja Zienia (sam projektant pokazuje się przez chwilę na ekranie) i drugą, z pokazu Vistuli, jednak twórca autentycznie zainteresowany tematem mógłby zrobić z tego filmu obraz wręcz kultowy z perspektywy czysto modowej, wykreować świetne wizerunki i zadbać o to, aby widz czuł się szczerze zaintrygowany tym, co noszą na sobie aktorzy. To niedopatrzenie nazwałabym ewidentną ignorancją.
fot. filmweb.pl
Zanim jednak znów będzie można podziwiać bohaterki „Seksu w Wielkim Mieście”, bądź być może jakąś polską produkcję o modzie (czemu kibicuję!), interesujące mogą być najnowsze dokumenty o współczesnym świecie mody: „The September Issue” R.J. Cutlera pokazujący przygotowania Anny Wintour do wydania wrześniowego numeru „Vogue” (wrzesień dla ludzi ze świata mody jest niczym styczeń dla wszystkich innych) oraz „Valentino. The Last Emperor” Matta Tyrnauera traktujący o Valentino Garavanim – ikonie włoskiej mody, krawiectwa i projektowania. Warto przecież sprawdzić, czy filmy o modzie są jedynie krzywym zwierciadłem rzeczywistości, czy jest w nich całkiem sporo prawdy oraz przekonać się, jak precyzyjnie skonstruowaną machiną jest przemysł modowy.
fot. images.allmoviephoto.com

14 stycznia 2010

Kino na wybiegu II


Istnieje grupa filmów, które w sposób bezpośredni traktują o środowisku mody – jego mechanizmach, blaskach i cieniach pracy w branży i trzeba przyznać, że niektóre z tych tytułów to obrazy nie tylko efektowne, ale i całkiem interesujące.
W filmach „Diabeł ubiera się u Prady” Davida Frankela oraz „Wyznania zakupoholiczki” P.J. Hogana praca w magazynie mody wydaje się być posadą marzeń, kobiety śnią o niej od czasu bycia nastolatkami, wiele z nich „zabiłoby dla tej pracy”, a środowisko mody wydaje się im być swoistym El Dorado.

fot. www.citylife.co.uk
Naczelne portretowanych w filmach magazynów są stylowymi despotkami – „Diabeł ubiera się u Prady” jest adaptacją książki Lauren Weisberger, która, jak głosi rozpowszechniona plotka, opisała w niej swoje doświadczenia z bycia asystentką Anny Wintour – legendarnej naczelnej amerykańskiej edycji „Vogue”. Miranda Priestly – demoniczna, nieczuła egoistka, wzorowana na Wintour – została popisowo zagrana przez Meryl Streep. W „Wyznaniach zakupoholiczki” naczelna pisma „Alette” jest równie stylową, co apodyktyczną Francuzką (jak zwykle zjawiskowa Kristin Scott Thomas). Drugi z tych filmów jest znacznie bardziej banalny i, można powiedzieć, wręcz głupiutki, co więcej, „Diabeł ubiera się u Prady” Frankela jest nie tylko lepszy, ale także o niebo bardziej... stylowy.
fot. filmweb.pl
Osobiście mam niesamowitą słabość do „Seksu w Wielkim Mieście” Michaela Patricka Kinga, który jest nieco słabszy niż film Frankela –filmowej wersji opowieści o pisarce Carrie Bradshaw nieustannie poszukującej miłości brakuje trochę serialowego polotu, lekkości dialogów, smacznych żartów i najbardziej celnych obserwacji życia (najczęściej niezamężnych i niespełnionych) kobiet po trzydziestce. Warto napomnieć, że reżyserem serialu był nikt inny, jak... David Frankel.
fot.filmweb.pl
Nie można za to filmowi odmówić przodownictwa w klasie stylizacji. Znajdziemy w nim kilka scen będących kwintesencją tego, co najlepsze w modzie. Na samym początku filmu Carrie Bradshaw (Sarah Jessica Parker) idzie po ulicy w sukience z wielkim białym kwiatem. Mijające ją nastolatki krzyczą: „jaka świetna sukienka”, a Carrie tylko uśmiecha się bo... już to wie. Wie również, że nikt na całym Manhattanie nie zna się na modzie lepiej niż ona. Urokliwa jest scena przeprowadzki Carrie – wraz z przyjaciółkami w rytm piosenki „Walk This Way” Aerosmith przegląda ona swoją szafę robiąc prywatny pokaz mody. Carrie wygląda znakomicie nawet w najbardziej kiczowatych sukienkach, najczystszej tych w stylu lat 80., promienieje i widać, że bawi się modą, jest śliczna i inspirująca.
www.filmweb.pl
Powróćmy na moment do serialu. Dialogi i postacie (charakterystyczne, świetnie nakreślone) to jedynie część jego atutów. Należy do nich też zdecydowanie skuteczność w kreowania wizerunku i wpływaniu na masową świadomość, w wyniku czego serial stał się doskonałą niszą dla reklamy. Przez sześć sezonów „Seksu w Wielkim Mieście” oglądaliśmy nie tylko metamorfozę bohaterek (pewnie z modnych kobiet lat 90. zmieniają się w czterdziestoletnie kociaki XXI wieku), ale zaobserwowaliśmy także promocję na przykład słynnych już butów Manolo Blahnika. Film wylansował także Patricię Field – obecną guru stylizacji w filmach, w których bohaterem jest sama moda (także wspomniane wcześniej „Diabeł ubiera się u Prady” i „Wyznania zakupoholiczki”).
fot.filmweb.pl
Wracając do filmu – Mr Big prowadzi Carrie przez ich nowy penthouse w samym sercu Manhattanu. Carrie ma w dłoni torbę z logo Manolo Blahnika, zamyka oczy i delikatnie drży z ekscytacji. Kiedy Big pozwala jej otworzyć oczy, za podwójnymi drzwiami ukazuje się kolejne, tym razem małe mieszkanie – nowa garderoba Carrie jest spełnieniem jej marzeń. Gdy bohaterka przymierza suknie ślubne, pojawiają się wielkie nazwiska: Vera Wang, Carolina Herrera, Christian Lacroix, Lanvin, Dior, Oscar de la Renta, Vivienne Westwood. Film modowym rozmachem kilkukrotnie przewyższył serial, tym bardziej zastanawia mnie, co czeka nas po premierze drugiej części, która została zaplanowana na maj 2010.

ciąg dalszy nastąpi, a cały artykuł można tutaj:
www.g-punkt.pl

13 stycznia 2010

Kino na wybiegu I


Lubimy modę
, bo odpowiada temu, co w nas najbardziej próżne, jest często hołdowaniem naszym zachciankom i egoizmowi. Daje możliwość spełnienia się naszej wyobraźni, zmysłom, poczuciu estetyki i jednocześnie przynosi bardzo przyjemne poczucie, że robimy coś wyłącznie dla siebie. Czy równie przyjemne jest oglądanie mody w kinie?

fot. Peter Lindbergh

W latach 90. modelki z kobiet wyłącznie pozujących do zdjęć czy chodzących po wybiegach zmieniły się w instytucje, ludzi-orkiestry o (trzeba to powiedzieć wprost) wątpliwych kompetencjach. W tym czasie romans mody z filmem, niestety, nie był szczególnie udany, gdyż żadna z modelek chcących zrobić oszałamiającą karierę w kinie nie miała odpowiedniego talentu. Wspomnijmy żenujące próby Cindy Crawford – po jej występie w „Czystej Grze” Andrew Sipesa krytycy nie zostawili na niej suchej nitki, a film otrzymał trzy nominacje do Złotych Malin. Mimo to niezapomniane jest dla mnie niesamowite wrażenie, jakie przy pierwszym obejrzeniu zrobił teledysk George’a Michaela do „Freedom '90” (i tak już dobrych kilka lat po premierze)! Wysmakowany klip z udziałem największych ikon ówczesnych wybiegów – Lindy Evangelisty, Christy Turlington, Naomi Campbell, Cindy Crawford i Tatjany Patitz – do tej pory może być czystą ucztą dla oczu. Faktem jest jednak, że modelki nie chciały być dłużej jedynie pięknym dodatkiem oraz że niektóre z nich w filmie odnalazły się całkiem nieźle.


fot. Sylvie Lancrenon
monicabelluccifans.com

Legendy światowego modelingu – Grace Jones czy Milla Jovovich – mają na swoim koncie kilka interesujących filmów; mało kto pamięta, że bogini Monica Bellucci także zaczynała swoją karierę od bycia modelką; obecnie jedną z głównych ról w najnowszym filmie Terry’ego Gilliama „Parnassus” zagrała Lily Cole – jedna z najbardziej znanych brytyjskich modelek. Nazwiska będzie można mnożyć, bo swoją filmografię budują też między innymi Australijka Gemma Ward czy Etiopka Liya Kebede.

fot. filmweb

Wielki romans mody z filmem można było zaobserwować, gdy w 1994 roku Liz Hurley na premierze filmu „Cztery wesela i pogrzeb” Mike'a Newella (w którym główną rolę zagrał jej ówczesny narzeczony Hugh Grant) pojawiła się w obcisłej czarnej sukni od Versace, spiętej w dwudziestu czterech miejscach złotymi agrafkami. „Vogue” napisał wtedy: „W owej chwili, która w świecie brukowców nabrała takiego znaczenia, jak Boże Narodzenie ma dla chrześcijan, narodziła się gwiazda”. Nikt bowiem nie zwracał większej uwagi na Andie MacDowell, kreującą główną rolę kobiecą w filmie. Tego dnia liczyła się tylko Hurley i był to początek jej światowej kariery.

fot. dailymail.co.uk

Nie jest to oczywiście jedyny przypadek, kiedy moda i film romansują ze sobą zupełnie poza planem filmowym. Moda wspiera tutaj film i odwrotnie, przedstawiciele (jeszcze chętniej przedstawicielki) świata filmu kreują wielką modę na czerwonych dywanach, promując nie tylko siebie, ale i, bardzo często, sam obraz, w którym biorą udział. Najczęściej podobne zjawiska obserwujemy podczas wielkich gali rozdania najważniejszych filmowych nagród, jak Złote Globy czy Oscary, do historii przeszedł między innymi strój Björk, która na Oscarach w 2000 roku wystąpiła w sukience w kształcie łabędzia projektu Marjana Pejoskiego.

fot. ahdoe.com
Jeszcze inną kategorią niezapomnianych strojów są kreacje, które stały się nierozerwalnie związane z danym filmem, tak ikoniczne, że obecnie są jego cechą charakterystyczną. Tak jest na przykład z podwiewającą białą sukienką Marilyn Monroe z (dość rozczarowującej) sceny ze „Słomianego Wdowca” Billy’ego Wildera, małą czarną Givenchy noszoną przez Audrey Hepburn w „Śniadaniu u Tiffany'ego”, niezapomnianym bikini Ursuli Andress z „Doktora No” Terence'a Younga czy rękawiczkami rozerotyzowanej Gildy – Rity Hayworth z filmu Charlesa Vidora.
fot. ilmberger.files.wordpress.com

ciąg dalszy nastąpi, całość można przeczytać tutaj:

9 stycznia 2010

Witajcie w życiu!


Polskiej publiczności Henryk Dederko dał się poznać swoim filmem "Witajcie w życiu"
, traktującym o sposobach działania (i oddziaływania) popularnego w Polsce w latach 90. koncernu Amway, zajmującego się handlem bezpośrednim (jest to największa korporacja handlu sieciowego na świecie).


Filmem, a właściwie skandalem, który towarzyszył jego pierwszym pokazom.
Amway wytoczył proces karny autorom filmu posądzając ich o zniesławienie, a także proces cywilny producentom (TVP i Contra Studio), którzy zostali zobligowani do zamieszczenia oficjalnych przeprosin w prasie oraz wpłaty 10 tysięcy na cele charytatywne. Wyrokiem sądu film nie może być także emitowany w telewizji. Na 2009 rok zaplanowany został pokaz dokumentu na Warszawskim Festiwalu Filmowym, jednak (oficjalnie) ze względu na niezakończone procesy sądowe Telewizja Polska nie udzieliła na niego licencji.

"Czy ktoś za ciebie decyduje, kiedy masz wstać? Wyrzuć budzik i pracuj z nami" - mówią przyjemne głosy z materiałów motywacyjnych dla nowych pracowników koncernu Amway. Przejmujący fanatyzm to jeden z ulubionych tematów Dederki, a na przykładzie pracy koncernu, którego wiele działań uznanych zostało przez opinię publiczną za oddziaływanie bliskie efektom sekt, został on pokazany znakomicie. W 1996 roku z firmą Amway Polska współpracowało 80 000 osób. Były to osoby o różnym wykształceniu i statusie materialnym, kuszeni perspektywami zarobienia szybkich pieniędzy, historiami tysięcy podobnych jak oni Kopciuszków, dla których kwestią kilku miesięcy miało być zdobycie bogactwa, a także, co według trenerów Amway idzie z tym w parze - permanentnego szczęścia. Trenerzy działali na naturalne potrzeby wspólnoty, a amerykańscy guru korporacyjnego marketingu traktowani byli jak gwiazdy rocka. Biznes w teorii był bardzo prosty - należy być stuprocentowym, najwierniejszym użytkownikiem promowanych produktów. Materiały szkoleniowe firmy Amway były niczym książki kucharskie pełne przepisów na idealne życie. Miały inspirować do zakładania zeszytów marzeń, dowodziły, że obracając się wśród ludzi odnoszących sukces, sami możemy go osiągnąć. Ludzie z Amwaya byli jak wyjęci z obrazków najbardziej efektownych reklam telewizyjnych: radośni, entuzjastyczni, programowo szczęsliwi, mają każdemu rozmówcy coś fantastycznego do zaproponowania. Zabawne, jak w swoim fanatyzmie liderzy Amwaya swoje zdolności przywódcze przyrównali do charyzmy Napoleona czy Hitlera.

Najbardziej znamienna i interesująca jest scena totalnej destrukcji odbiorników telewizyjnych niczym palenie książek w "Fahrenheit 451" Truffauta. Brutalne treści przekazywane w telewizji mogą zaburzyć własny, ciężkimi siłami wypracowany entuzjazm, dlatego należy pozbyć się od samego początku źródła problemu. To samo dotyczy bestialstwa w kinematografii, dlatego nadgorliwi adepci postanawiają spalić nawet "Psy 2".

Nie można pochwalić twórcy za obiektywizm jego filmów. Amway został pokazany jako wielka korporacyjna machina, zwabiająca ludzi obietnicami o zdobyciu złotych gór. To, że Amway wprowadzał wiele technik manipulacyjnych nie mija się z prawdą, jednak nawet wypowiedzi najlepszych polskich pracowników Amwaya brzmią w tym dokumencie nie jak ich punkt widzenia, ale niczym najbardziej ironiczne dialogi napisane w celu ich jednoznacznego wyśmiania.

fragment artykułu dla portalu www.g-punkt.pl