28 kwietnia 2011

Wojna w Wietnamie - część 2.

Kilka dni temu rozpoczęłam na blogu temat motywu wojny w Wietnamie w (zazwyczaj amerykańskim) kinie, tekst o dwóch pierwszych filmach możecie przeczytać TUTAJ, a dzisiaj - przedstawię Wam kolejne.

"Pluton"
reż. Oliver Stone
1986


Reżyser Oliver Stone podczas wojny służył w drugim plutonie, w kompanii Bravo. Z Wietnamu wrócił w roku '68 lub '69 i wtedy napisał scenariusz pod tytułem "Break". Stone opowiadał, że posłał kopię tego scenariusza Jimowi Morrisonowi i muzyk miał ten tekst w swoim paryskim mieszkaniu w chwili śmierci. Kilkanaście lat później Stone zebrał grupę aktorów – wielu z nich wówczas nieznanych – żeby nakręcić film, który stał się absolutną klasyką kina. Na realizację scenariusza pod tytułem "Pluton", czyli kolejnej wersji podobnych wydarzeń po wcześniejszym "Break", zdecydowała się mała firma producencka. 


Arnold Kopelson, producent, po przeczytaniu scenariusza dosłownie szlochał. Gdy żona zapytała go, co się stało, Kopelson odpowiedział jej: "właśnie przeczytałem najlepszy i najważniejszy scenariusz w moim życiu". Zatrudnienie Charliego Sheena do jednej z głównych ról wydawało się Stone'owi oczywistością, jednak najważniejszą, a na pewno najbardziej ikoniczną rolę w filmie zagrał bez wątpienia Willem Dafoe, wcielając się w postać sierżanta Eliasa. To postać autentyczna, półkrwi Apacz, któremu Stone podlegał w Wietnamie. Mimo że reżyser początkowo chciał zatrudnić w tej roli Indianina, poczuł, że to właśnie Dafoe posiada duchowość tej postaci.


Kolejną niezwykle ważną rolę w "Plutonie" gra Tom Berenger czyli filmowy Sierżant Barnes. Zatrudnienie go było dość ryzykowne, ponieważ jego kariera chyliła się ku upadkowi i zaczynał być znany bardziej z telewizji, niż kina. Jego zdecydowana twarz stała się ostatecznym argumentem dla reżysera.


Co jest jednak w tym filmie najbardziej niezwykłe, to sam proces pracy nad dziełem. Dale Dye, konsultant do spraw militariów zaproponował bowiem Oliverowi Stone'owi stworzenie dla całej obsady obozu dla rekrutów, w którym aktorzy mieli poczuć namiastkę wojny. W wykopanych przez siebie dołach aktorzy spędzili kolejne dwa tygodnie. Brak snu był dla nich jak pranie mózgu, a niemożność zdobycia normalnego jedzenia wzbudzał coś na kształt atawistycznych instynktów. Sytuacja zmuszała ich do zwiększonego wysiłku, który przełożył się później na siłę wyrazu ich aktorskiej gry na planie. "Pluton" jest opowieścią o wojnie ale też o wszystkich tych, którzy brali w niej udział. O tych, którzy musieli zmierzyć się z własnymi słabościami, a byli na to zdecydowanie zbyt niedojrzali, nie mówiąc już o tym, iż byli zdecydowanie za młodzi na to, by umierać, niezależnie od  idei, jakie im przyświecały.


Symbolem filmu jest scena z Willemem Dafoe w roli głównej, która odbiera mowę i wyciska łzy z oczu, jest efektownym, wręcz teatralnym pokazem mistrzowskiej gry na emocjach, ale bez szerokiego kontekstu całego obrazu nie powinno się chyba jej analizować, a już na pewno nie wolno jej wyrywkowo oglądać, bo traci ona wtedy całą swoją magię. Podobnie jak sceny konfrontacji amerykańskich żołnierzy z mieszkańcami wietnamskiej wioski.


Jaki był odbiór filmu po jego premierze?
Dystrybutorzy "Plutonu" nie zdawali sobie sprawy z tego, co mieli w ręku. Prawie w ogóle nie wierzyli w jego sukces, co było ewidentne, zrobili bowiem jedynie sześć jego kopii. Niektórym weteranom "Pluton" bardzo się nie podobał, wielu z nich twierdziło, że nie mordowali dzieci ani nie palili wiosek, pytali, czy to Oliver Stone nie powinien odpowiedzieć przed sądem za zbrodnie wojenne. Dla wielu jednak oglądanie "Plutonu" było swoistym katharsis, zwłaszcza dla tych, którzy odnajdywali jednak w filmie własne wspomnienia.


"New York Times" przez siedem kolejnych tygodni po premierze pisał o tym filmie.
Tom Berenger na dwa dni przed końcem aktorskiego obozu szkoleniowego zwrócił się do innych ze słowami: "Jedno chcę wam powiedzieć – mam dziwne przeczucie, że ten film przejdzie do klasyki kina. A wy, chłopaki, zapamiętacie go na zawsze i będziecie dumni, ze wzięliście w nim udział". Później w jednym z wywiadów odtwórca jednej z drugoplanowych ról, Kevin Dillon, skomentował: "Nie miałem wtedy zielonego pojęcia, o czym Berenger mówi, ale, na Boga, miał rację".

 
"Łowca Jeleni" 
reż. Michael Cimino
1978

To według mnie jeden z najlepszych i prawdopodobnie najbardziej poruszających filmów w historii kina.
Michael, Steven i Nick to młodzi mieszkańcy niewielkiego miasteczka w Pensylwanii, którzy dostają powołanie do wojska, na wojnę w Wietnamie.


Tuż przed wyjazdem Steven (John Savage) poślubia ciężarną Angelę, a ich przyjęcie ślubne jest zarazem przyjęciem pożegnalnym. Na ścianach sali weselnej możemy zobaczyć ogromne portrety odjeżdżających chłopców, a w tym kontekście stają się one niemal portretami żałobnymi.


W role Michaela i Nicky'ego wcielili się Robert de Niro i Christopher Walken, uhonorowany za tę rolę Oscarem. Rzeczywiście, ich wspólne sceny to aktorski majstersztyk.
Przyjaciele trafiają do Wietnamu, a sama wojna portretowana jest tak, by na pierwszym planie pozostały relacje głównych bohaterów.


Film jest w rzeczywistości pełen metafor, z których najmocniejszą staje się bez wątpienia gra w rosyjską ruletkę, symbolizująca, mówiąc dość banalnie, kruchość życia. Nie można jednak odmówić tej scenie wielkiej mocy. Łączy się ona klamrą z finałem filmu, w którym reżyser, Michael Cimino dobitnie podkreśla, że interesuje go przede wszystkim człowiek, jego traumy i słabości, ale także – niezłomność pomimo wszystko.


"Łowca Jeleni" jest także filmem o tyle niezwykłym, że sama woja w Wietnamie jest w nim tylko przerywnikiem. Ciągiem brutalnych wydarzeń, który nigdy nie będzie mógł zostać potraktowany jako banalny epizod.


ciąg dalszy nastąpi.

Pisząc ten tekst wykorzystałam informacje z artykułu "Witajcie w dżungli", który pojawił się w magazynie "Film", nr 03/2007


fotografie: screenrant.com, cinemastrikesback.com,  horrorphile.net, johnnydeppfan.com, filmhistoryasalist.co.

22 kwietnia 2011

Wojna w Wietnamie - część 1.

Nawiązując do ostatniej Kinomaszyny postanowiłam trochę obszerniej potraktować na blogu temat filmowych przedstawień Wojny w Wietnamie.
To temat szczególnie trudny, ale także szczególnie często eksploatowany w amerykańskim kinie - nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego polityczno-społeczny wymiar. Z punktu widzenia filmowego, to także cała masa naprawdę różnorodnych i przy tym bardzo interesujących obrazów, dlatego dzisiaj przedstawię Wam dwa z nich.

"Good Morning, Vietnam"
reż. Barry Levinson
1987


Adrian Cronauer, znakomicie zagrany przez Robina Williamsa (za tę rolę zdobył on Złoty Glob) to prezenter radiowy w najlepszym stylu. Jest inteligentny, dowcipny, piekielnie wygadany i ma niesamowitą charyzmę. Prowadzone przez niego audycje radiowe natychmiast zyskują ogromną popularność wśród słuchających go żołnierzy, Cronauer jest bowiem bezkompromisowy, nie ma żadnych tabu i z jednakową ironią i cynizmem traktuje zarówno pogodę, politykę, jak i krwawą wojnę w Wietnamie.


Jego działalność jednak coraz mniej podoba się przełożonym, którzy wolą trzymać się sztywnych zasad. Istnieje bowiem uzasadniona obawa, że zbyt atrakcyjna audycja zamiast podnieść morale żołnierzy (a takie było jej pierwotne założenie), przyczyni się do zbytniego rozluźnienia dyscypliny w armii. W filmie mamy także subtelnie poprowadzony wątek relacji Adriana Cronauera z młodą Wietnamką, chodzącą na lekcje angielskiego, a samo zakończenie filmu jest zdecydowanie słodko-gorzkie. Warto zobaczyć ten film, bo jest nieszablonowy i fantastycznie refleksyjny.



"Czas Apokalipsy"
reż. Francis Ford Coppola
1979


Jednym z najbardziej ikonicznych filmów traktujących o wojnie w Wietnamie jest arcydzieło Francisa Forda Coppoli. Co ciekawe, Coppola, zmęczony po kręceniu "Ojca Chrzestnego" opowieść opartą na motywach "Jądra Ciemności" Josepha Conrada miał traktować jako swoisty relaks. Przygotowanie "Czasu Apokalipsy" trwało jednak trzy lata, a film, zamiast stać się tylko miłym przerywnikiem okazał się być przełomowym arcydziełem.


Kapitan Benjamin Willard (grany przez Martina Sheena) otrzymuje zlecenie zlikwidowania pułkownika Waltera Kurtza (wielki Marlon Brando), który dezerterując z amerykańskiej armii, stworzył na pograniczu Kambodży swoją własną armię i minipaństwo podległych mu tubylców. Willard najpierw musi dotrzeć do granicy frontu, a następnie na własną rękę z kilkoma towarzyszącymi mu żołnierzami odnaleźć miejsce pobytu Kurtza i dokonać jego egzekucji. 


Willard staje się także świadkiem dziwacznego, groteskowego, a przez to przerażającego obrazu wojny, w którym podpułkownik Kilgore (Robert Duvall) rozkazuje żołnierzom uprawiać surfing dokładnie w momencie, w którym wróg ostrzeliwuje wybrzeże.

Czujesz to? To napalm, synu. Nic na świecie tak nie pachnie. Uwielbiam zapach napalmu o poranku. Raz nasi bombardowali jedno wzgórze przez dwanaście godzin. Kiedy było po wszystkim... nie znaleźliśmy ani jednego trupa. Ten zapach: jak zapach benzyny. Całe wzgórze pachniało... zwycięstwem.

Samo miejsce, do którego podróżuje główny bohater staje się dla niego coraz bardziej dzikie i odległe. Willard ciągle myśli o Kurtzu, boi się go, a jednocześnie, jest nim zafascynowany. Niesamowite okaże się oczywiście także samo spotkanie z Kurtzem.


Nad wyraz mocno w "Czasie Apokalipsy" rozwinięta jest symbolika kolorystyczna.  Pomarańczowe spaliny przywodzą na myśl samo piekło. To napalm, którego zapach możemy niemalże poczuć gdy w tle gra złowroga, psychodeliczna muzyka Ryszarda Wagnera. W rzeczywistości kolory granatów dymnych odgrywały rolę oznaczeń naziemnych, które wskazywały pozycję rannych helikopterom ewakuacyjnym. W tym filmie jednak kolorowy dym przybiera złowieszcze, jakby pozaziemskie znaczenia, symbolizując śmierć lub szaleństwo. Bury kolor nieba i powietrza rodzi się z nowych zanieczyszczeń, a jednym z nich jest... czyste zło.


"Czas Apokalipsy" ukazuje też mikrokosmos amerykańskiej armii podczas jednej z najbardziej chyba surrealistycznych wojen w historii świata.


ciąg dalszy nastąpi, tymczasem zapraszam także na filmowe pogawędki na Facebooku!

fotografie: fanpop.com, doctormacro.com.

11 kwietnia 2011

Kinomaszyna 5 - 12 kwietnia, 21:00


Już jutro  w KINOMASZYNIE chcę poruszyć temat, który od zawsze bardzo mnie fascynował.
Opowiem więc o filmach, które swoją tematyką dotykają WOJNY W WIETNAMIE.


Jak portretowana była ta wojna? Jakie związki mieli z nią sami twórcy? Jak wyglądało życie żołnierzy po Wietnamie?

Podobne pytania można mnożyć w nieskończoność, dlatego tym bardziej postaram się oddać całą różnorodność prezentowania tego tematu w kinie.

Świetne filmy, wielcy twórcy, poruszająca stylistyka, kultowe kinowe momenty - już jutro (we wtorek) o 21:00, jak zawsze w UniRadiu.

Zapraszam Serdecznie !!!

9 kwietnia 2011

Kinomaszyna 4. - Ojcowie i Córki (część 2)

Powróćmy jeszcze dzisiaj na moment do tematu wtorkowej audycji - w Kinomaszynie opowiadałam o różnych przedstawieniach relacji ojców z córkami w kinie, a poprzednią część podsumowania możecie przeczytać TUTAJ

* * *

"Mamma Mia!"
reż. Phyllida Lloyd
2008


Jeszcze inna sytuacja ma miejsce, gdy to matka ma hippisowską młodość, a jej jedyna córka... aż trzech domniemanych ojców.
Sophie (Amanda Seyfried), córka Donny (Meryl Streep) wychodzi za mąż. Mieszka w pięknym miejscu ze wspaniałym mężczyzną u boku, ale tego, czego jej tak rzeczywiście bardzo brakuje, to potwierdzenie, kto tak naprawdę jest jej ojcem.
W starym pamiętniku matki odnajduje trzy nazwiska mężczyzn, z którymi we wczesnej młodości połączyło Donnę gorące uczucie i zaprasza wszystkich trzech na swój ślub. Wierzy, że gdy tylko mężczyźni staną przed nią, poczuje, czyją jest córką.
Niestety, życie bywa nieco bardziej skomplikowane niż bajka, dlatego Sophie szybko przekonuje się, iż poszukiwanie ojca to proces długotrwały i wymagający sporego zaangażowania wszystkich stron.


Być może życie to nie bajka, ale "Mamma Mia" to film, który ma nam sprawić sporo przyjemności. Przede wszystkim przez dwie godziny możemy posłuchać piosenek kultowej ABBY w nowych aranżacjach i absolutnie przebojowych wykonaniach i sceneriach. To także historia, która przywraca wiarę w dobro, dlatego wszyscy trzej domniemani ojcowie (Pierce Brosnan, Colin Firth i Stellan Skarsgard) decydują się przejąć na siebie ojcowskie obowiązki i traktować Sophie jak własną córkę, co jest na swój sposób naprawdę czarujące.
Plotka głosi, ze Pierce Brosnan przyjął rolę, zanim przeczytał scenariusz, gdy tylko dowiedział się, że rolę Donny zagra Meryl Streep. I chyba nikt nie powinien się temu dziwić...
 

"Wszyscy mają się dobrze"
reż. Kirk Jones
2009

Kolejny film, do którego mam ogromną słabość jest remakiem włoskiego hitu Giuseppe Tornatore. Frank (wspaniały Robert De Niro) po śmierci żony zauważa, że tylko on miał tak naprawdę dobry kontakt z dziećmi.
 

Wyrusza w podróż, by odwiedzić swoje dwie córki i syna i spostrzega, że tak naprawdę, niewiele o nich wie. Ponadto okazuje się, iż to, co wiedział, to w większości półprawdy bądź kłamstwa, które jego dzieci stworzyły po to, by go nie martwić, ale też, by nie narazić się na krytykę.
Ujawnienie całej prawdy okaże się być bardzo bolesne, ale także – naprawdę oczyszczające.
Ponadto film jest dla mnie absolutnym numerem jeden w kategorii najbardziej wzruszających filmów zeszłego roku, a cała opowieść jest naprawdę piękna, mądra, urzekająca i mimo wszystko - miejscami czarująco zabawna. 
 

"Somewhere. Między Miejscami"
reż. Sofia Coppola
2010

To najnowszy film Sofii Coppoli, będący ciągle jeszcze na ekranach kin.
Hollywoodzki gwiazdor Johnny Marco (Stephen Dorff) mieszka w dekadenckim hotelu, jeździ błyszczącym ferrari, noce spędza na oglądaniu kiczowatych występów tancerek erotycznych lub spotykaniu się z kobietami, o których zapomina w chwilę po tym, jak zamknie za nimi drzwi.

Niespodziewanie w życie celebryty wkracza Cleo (Elle Fanning) – jedenastoletnie córka Johnny'ego. To wywraca jego świat do góry nogami i zmusza go do zmiany przyzwyczajeń.
Sofia Coppola powraca w filmie do swoich ulubionych motywów – samotności, zatracenia się w życiowej nudzie.
Mi jednak brakowało w tym filmie odrobiny finezji, którą możemy odnaleźć w "Przekleństwach niewinności" czy "Między Słowami". Podobne odczucia mam także z samym portretem relacji ojciec-córka i mam wrażenie, że ich transformacja mogła zostać ukazana z większą głębią emocjonalną.


"Mała Syrenka"
reż. John Musker, Ron Clements
1989

Jeśli chodzi o najciekawsze przedstawienie kontaktów ojca z córką w kreskówce, według mnie nie ma lepszego przykładu, niż "Mała Syrenka". Realizacja Disney'a jest przede wszystkim świetnym filmem, a dopiero później – rozrywką  na najwyższym poziomie dla całej rodziny.
Syrenka Ariel, jest córką króla mórz Trytona, uparcie chroniącego ją przed światem, który znajduje się ponad powierzchnią wody.
 

Pewnego dnia, Ariel wypływa na ląd, gdy nagle nadchodzi ulewa, sztorm i burza. Statek zaczyna spadać na dno, ale na szczęście Arielce udaje się uratować młodego i przystojnego księcia Eryka. Ona zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia i śpiewa mu syrenią pieśń, jednak znika zanim Eryk zdąży otworzyć oczy. By stać się człowiekiem, syrenka podpisuje diabelski pakt z morską wiedźmą, Urszulą i od tej pory, w zamian za swój anielski głos, przez trzy dni może żyć jako kobieta.
 

Tryton, gdy dowiaduje się o tym, że jego ukochana córka zniknęła, by żyć wśród ludzi, ma złamane serce. Życie jego córki ważniejsze jest dla niego nawet od królestwa i władania oceanami. W efekcie okazuje się, że naprawdę kocha Ariel tak mocno, że sam pomaga jej pozostać na lądzie, co jest chyba najbardziej wzruszającym świadectwem jego miłości.


Już teraz zapraszam na wtorkową audycję, jak zawsze o 21:00 w UniRadiu!
Możecie także znaleźć mnie na Facebooku.

fotografie: allmoviephoto.com, disneyheaven.com

6 kwietnia 2011

Kinomaszyna 4. - Ojcowie i Córki (część 1)


Wczoraj na antenie UniRadia opowiadałam Wam o filmach, które w całości bądź pobocznych wątkach traktują o relacjach ojców z córkami.
Przyznam, ze wczorajsza Kinomaszyna była dla mnie szczególnie miła, dziękuję też za wszystkie znaki i wiadomości, które świadczyły o tym, ze słuchaliście audycji, bo to nieustannie dodaje mi niesamowitej energii.
Dzisiaj - skrót tego wszystkiego, o czym opowiadałam wczoraj, czyli kolejne bardzo inspirujące filmy.


"Amelia" 
reż. Jean-Pierre Jeunet
2000

Tutaj wątek relacji ojciec-córka często jest zupełnie marginalizowany. Analizując film, widzowie skupiają się raczej na postaci samej Amelii, a jednak, musicie mi przyznać, że to ojciec staje się niejako impulsem do jej późniejszej działalności.


Jej relacje z ojcem od dziecka nie należały do najłatwiejszych.
Kiedy Amelia miała 6 lat, jedyny jej kontakt z ojcem polegał na tym, że ojciec przeprowadzał na niej rutynowe badania lekarskie. Dziewczynka była zawsze bardzo tym przejęta, że aż serce zaczynało bić jej szybciej. Przerażony tym ojciec, myślał, że Amelia ma chorobę serca i przestał posyłać ją do szkoły.


Będąc już dorosłą, Amelia chce nieść światu szczęście. Widząc, jak ojciec zamyka się w skorupie własnej samotności i oddaje się całkowicie pielęgnowaniu pomnika zmarłej żony,  córka postanawia poddać go swoistej terapii szokowej. Zabiera jego ulubionego krasnala ogrodowego i wysyła go w podróż ze znajomą stewardessą. Ojciec zaczyna dostawać masę listów ze zdjęciami z najróżniejszych podróży krasnala i coś w nim pęka. Nic dziwnego, chyba każdy poczułby się nieswojo, gdyby zorientował się, że nawet krasnal ogrodowy ma w sobie więcej chęci do życia.
Pozostając w Paryżu:

nowela "Parc Monceau"
w filmie "Zakochany Paryż"
reż. Alfonso Cuarón
2005



Przez pięć minut obserwujemy na ekranie parę, których dialog wygląda w pierwszej chwili na schadzkę kochanków – młodej dziewczyny i starszego mężczyzny (Nick Nolte), którzy rozmawiają o jej despotycznym mężu. Cały urok nowelki polega na tym, iż w efekcie dialog okazuje się być rozmową córki i ojca na temat jej malutkiego dziecka.

Musiałam oczywiście wspomnieć o filmie "Rzeka Tajemnic" - pisałam o nim kilka dni temu, wpis możecie znaleźć TUTAJ.

"Sam"
reż. Jessie Nelson
2001


To z kolei jedna z najbardziej wzruszających historii, jakie widziałam w kinie. Tytułowy Sam (mistrz Sean Penn) jest opóźniony w rozwoju – jego rozwój zatrzymał się na poziomie siedmioletniego dziecka.
Siedem lat - dokładnie tyle kończy jego córka Lucy (zachwycająca Dakota Fanning) i wtedy zostaje zabrana od ojca przez pracowników opieki społecznej. Sam, wielki fan Beatlesów znajduje więc w książce telefonicznej numer telefonu do pani adwokat o nazwisku Harrison (Michelle Pfeiffer) wierząc, że ma ona wiele wspólnego z jego ulubionym gitarzystą i rozpoczyna długą i bolesną walkę o córkę.
"Sam" to przepiękny poruszający obraz magicznej relacji między ojcem, który mimo że tak bardzo chce, nie będzie potrafił naprawdę wychować swojej ukochanej córki, a tą córką, która, nadzwyczaj dojrzała, jak na swój wiek rozumie problemy znacznie lepiej, niż on i jest w stanie zrobić absolutnie wszystko, by tylko nie zostali rozdzieleni.
 

Film zawiera całą masę rozbrajających scen, jak te, gdy Lucy, umieszczona tymczasowo u rodziny zastępczej, codziennie ucieka z domu do ojca, który w środku nocy przynosi ją z powrotem do nowych rodziców, by nie zostać posądzonym o kradzież własnego dziecka.
Przygotowując się do roli, Sean Penn odwiedzał centrum umysłowo chorych w Los Angeles. Jego kreacja jest idealnie wiarygodna i absolutnie mistrzowsko niesamowita.

"Sweeney Todd"
reż. Tim Burton
2007
Benjamin Barker (Johnny Depp) przybywa do Londynu, by pomścić krzywdy, których doznał przed laty od bezwzględnego Sędziego. Ten, uknuł plan i pod nieobecność Barkera zgwałcił jego żonę i porwał córkę, Johannę. Benjamin wraca więc do miasta i jako Sweeney Todd poprzysięga zemstę. 


Wspólnie z poznaną panią Lovett rozpoczyna, dosłownie, krwawą spółkę – on w swoim salonie podcina gardła nieświadomym klientom, a ona z ich ciał robi... wyborny farsz do swoich słynnych w mieście pasztecików.
Chęć odnalezienia córki zmienia się u Bejamina w dosłownie – śmiertelnie groźną obsesję, przesłaniając tak naprawdę chęć naprawienia nie tylko tego zanikłego już kontaktu, ale i niejako przekreśla możliwość na powrót do życia, które tak bardzo kiedyś kochał.



"Ballada o Jacku i Rose"
reż. Rebecca Miller
2005
 
Skrajnym przypadkiem jest sytuacja, gdy ojciec, z miłości do córki zamyka ją w niewidzialnym kloszu swojej opieki, izolując ją od świata i nie dając dojść do głosu nie tylko jej samej, ale także... jej młodości. Taka sytuacja ma miejsce w filmie Rebeki Miller, "Balladzie i Jacku i Rose".
 

To historia ojca (Daniel Day-Lewis) i jego 16-letniej córki (Camilla Belle). Oboje mieszkają w opuszczonej komunie na wyspie przy północno-zachodnim brzegu Kanady. Mówiąc sloganem, mężczyzna chce uchronić córkę przez pułapkami współczesnego świata.
Jednak gdy sprowadza do domu kochankę i jej dwóch synów, w Rose odzywają się hormony. Z jednej strony jej zazdrosna o ojca, jego nową kochankę i zupełnie nieznajomą sytuację. Z drugiej strony, ku przerażeniu ojca, odkrywa w sobie kobietę i szybko wprowadza w tę pozornie poukładaną strukturę kompletny chaos.


Ojciec i córka prowadzą ze sobą psychologiczne gierki. On, pełen obaw, nie do końca potrafi ją zrozumieć. Ona, sprawia wrażenie, jakby buntowała się specjalnie i na przekór całemu światu, rozpoczyna serię działań, które nazywa eksperymentami. Chcąc pokazać, jak bardzo dorosła, obnaża jednak tylko swoją naiwność i niedojrzałość.
Najmocniejszym elementem tego filmu jest bez wątpienia wspaniały duet tytułowych bohaterów. Zarówno Day-Lewis, jak i Belle, oddają swoim postaciom całe serce i mimo pewnych uchybień tego filmu, relacja ojciec-córka została sportretowana naprawdę świetnie.


ciąg dalszy nastąpi...
Wkrótce w sieci pojawią się kolejne archiwalne odcinki Kinomaszyny, będziecie mogli znaleźć je TUTAJ.
Zapraszam także do śledzenia i komentowania różnych aktywności filmowo-radiowych na Facebooku!


fotografie:
dvdactive.com, movies.yahoo.com, allmoviephoto.com, movieforum.com, gothamist.com

4 kwietnia 2011

Kinomaszyna 4 - 5 kwietnia, godz. 21:00


Kochani!

W tym tygodniu opowiem Wam o filmach związanych z tematem, który jest mi szczególnie bliski.
Przedstawię bowiem najróżniejsze sposoby na filmowe ujęcie relacji ojców z córkami.


Pojawią się ukochane córeczki, dobrzy tatusiowie, wyrodne córki, dziwaczni ojcowie z dziećmi doroślejszymi, niż oni sami...
Ciekawe, mądre, nieszablonowe kino tworzone przez interesujących reżyserów.

Kinomaszyna rusza jak zwykle we wtorek o godzinie 21:00
zapraszam bardzo serdecznie!!!

3 kwietnia 2011

Kinomaszyna 3. - Narkotyki w filmach


Już teraz zapraszam Was na czwarty odcinek mojej Kinomaszyny w UniRadiu - we wtorek o 21:00 zaprezentuję Wam kolejną porcję ciekawego kina.
Jedną z archiwalnych audycji (numer 2, o różnych sposobach przedstawienia w kinie dziewczęcych problemów dojrzewania, możecie znaleźć TUTAJ)


Tymczasem, chciałam w skrócie przypomnieć to, o czym mówiłam w miniony wtorek.
Zawsze w pewien sposób fascynował mnie sposób przedstawiania w kinie problemu narkotyków i substancji halucynogennych. Oczywiście, te przykłady, o których pokrótce napiszę to jedynie kropla w morzu, ale mam nadzieję, że oddadzą one różnorodność form, w jakie filmowcy ubierają ten temat.

"Mechaniczna Pomarańcza"
reż. Stanley Kubrick
1971

Streszczenie fabuły będzie sporym uproszczeniem filmu, jednak mówiąc w kilku słowach: w nieokreślonej przyszłości charyzmatyczny młodzieniec Alex (Malcolm McDowell) przewodzi grupie chuliganów dopuszczających się gwałtów, rozbojów i walczących z innymi gangami.  Zdrada kompanów powoduje, że Alex trafia do więzienia i tam zostaje poddany eksperymentalnej terapii dr Ludovica, powodującej niezdolność do jakichkolwiek – nawet obronnych – aktów przemocy, gdyż sama idea przemocy zaczyna sprawiać mu ból.
Alex staje się swoistym bohaterem tragicznym - mimo całego okrucieństwa, jakie wyrządzał, w nas, widzach, rodzi się w stosunku do niego autentyczne współczucie.


Film Stanley'a Kubricka to ekranizacja powieści Anthony'ego Burgessa - wiele można by powiedzieć o związkach filmu z książką, która była formą eksperymentu lingwistycznego. W oryginale powieść została napisana w stworzonym przez autora slangu, hybrydy kolokwialnego języka angielskiego z zapożyczeniami rosyjskimi. Wsłuchując się w filmowe dialogi możemy doszukać się stylizacji na te książkowe.
Film w Wielkiej Brytanii został uznany za dzieło stymulujące do popełniania przestępstw, ponieważ u Kubricka skłonności Alexa do przemocy są, paradoksalnie!, jednym z najbardziej ludzkich instynktów w zdehumanizowanym, podporządkowanym mechanicznej przemocy społeczeństwie.  
Mówi się, że Alex był groźnym anarchistą, który przez system państwowej pedagogiki został zredukowany do formy bezwolnego robota, a następnie użyty do rozgrywek politycznych.


Narkotyki nie są co prawda głównym bohaterem czy motywem pojawiającym się w "Mechanicznej Pomarańczy", jednak czuję się obowiązku wspomnienia o tym filmie przede wszystkim dlatego, że bardzo mocno wpłynął on na późniejsze kino, stając się inspiracją dla niezliczonych tekstów kultury. Poza tym, Alex i jego druhowie uwielbiają spędzać czas w barze mlecznym Korova, który bynajmniej nie jest tak niewinny, jakby można się było spodziewać. W barze, którego wystrój ma portretować nagie kobiety i inspiroway jest rzeźbami artysty Allena Jonesa, serwowane jest mleko z dodatkiem narkotyków na bazie opium, meskaliny czy adrenochromu uznawanego za silny psychodelik, porównywany z LSD. Substancje te mają więc niemały wpływ na zachowanie Alexa i jego bandy.


"Mechaniczna Pomarańcza" do dzisiaj pozostaje jednym z najbardziej oryginalnych filmów w historii kina, ze swoją historią, sposobem wykreowania świata i przesłaniem. 
A najbardziej hipnotyzujący w filmie jest bez wątpienia Malcolm McDowell w roli Alexa. Dla niego zdecydowałam się obejrzeć "Kaligulę" Tinto Brassa, co jest chyba najlepszym dowodem na to, jak bardzo byłam nim zachwycona. 


"Trainspotting"
reż. Danny Boyle
1996

W tym roku minie 15 lat od premiery filmu "Trainspotting" - historię edynburskich junkies nazwano "Mechaniczną Pomarańczą" lat 90. To brutalna i komiczna opowieść, brawurowo wyreżyserowana i zagrana, ze znakomitą ścieżką dźwiękową.


Film powstał na podstawie (niełatwej do zekranizowania!) powieści Irvine'a Welsha. Ta niszowa, dziwaczna, radykalna opowieść, a jednocześnie – dość nieoczywista historia rozpoczęła wielki boom na wszystko, co brytyjskie.

Film paradoksalnie wykreował gwiazdy, przede wszystkim – Ewana McGregora. Szybko skompletowano obsadę, bo twórcom nie zależało na znanych nazwiskach. McGregor specjalnie schudł i ogolił głowę, jakby całym sobą mówił "Ta rola jest moja". Andrew McDonald, producent filmu przyznał, że wybór przystojnego Ewana wydał się wielu ludziom kontrowersyjny. Myśleli, że twórcy filmu dosłownie wyrwą historię z jej społecznego, patologicznego tła, oni jednak zdecydowanie chcieli uniknąć powtórki z "Dzieci z dworca ZOO". Jak przyznaje McDonald, miała to być mieszanka fantasy, humoru i dobrego stylu z elementami glamour.


Jednym z najważniejszych elementów w filmie jest szkocki akcent. Aktorzy przygotowując się do roli nieustannie go używali, wychodząc do pubów w Glasgow podsłuchiwali sąsiadów przy stoliku obok, by jak najlepiej oddać warstwę językową książki.
Reżyser Danny Boyle podkreśla, iż największym problemem podobnych produkcji jest dylemat – jak zrobić film o narkotykach, żeby nie był koszmarnie nudny jak kino edukacyjne, a jednak – na tyle odpowiedzialnie, by nie stał się reklamą ćpania. Jednocześnie bardzo ważne było pokazanie, dlaczego narkotyki są dla bohaterów tak pociągające.


W połowie lat 90, kiedy powstawał "Trainspotting" wielką karierę robiło ecstasy, dlatego ówczesne nastroje odwzorowano także w filmie, mimo że pojawia się w nim głównie heroina.
Najważniejsza w filmie była wiarygodność – aktorzy spotykali się z grupą byłych narkomanów, który instruowali ich, jak najlepiej udawać proces narkotyzowania się. Każdy z nich zaopatrzony był w działkę, gdzie heroinę udawało kakao, a oni, pod okiem byłych heroinistów... ćwiczyli (zawiązywali sobie opaski, podgrzewali działkę, etc.)


Pewien dziennikarz zapytał Danny'ego Boyle'a, co o filmie "Trainspotting" myślą ćpuny. Reżyser odpowiedział wtedy "Ćpuny nie myślą o filmie tylko o tym, skąd wziąć następną działkę".

Kolory i muzyka są w tym filmie po to, by widzowie mogli poczuć ten sam haj, co bohaterowie. Sam Danny Boyle przyznaje, że nie uznaje "Trainspotting" za wyłącznie swój film. Mówi, że jest to raczej rodzaj manifestu specyficznej grupy i należy przede wszystkim do fanów.
Jest w tych opowieściach coś kosmicznego, jak o tym myślę, dostaję gęsiej skórki i jeszcze mocniej utwierdzam się w przekonaniu o swoistym uniwersalizmie tej historii.


Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o opowieści z filmu "Requiem dla snu".

"Requiem dla snu"
reż. Darren Aronofsky
2000

Film Darrena Aronofsky'ego wszedł do obecnego kanonu filmów uznawanych za trudne, ciekawe społecznie, który bulwersuje, perwersyjnie ciekawi, ale i w wielu widzach zmienia zupełnie podejście do kina oraz prezentowanych tam problemów.
Ja przyznam, że dla mnie sam film jest problemem. Wydaje mi się, że od 2000 roku naprawdę mocno się zestarzał i teraz, po 11 latach od premiery nie robi już odpowiedniego wrażenia.


Czwórka bohaterów z Brooklynu, goniąc marzenia wpada w pułapkę uzależnień. Harry (Jared Leto) jest uzależniony oprócz tego wraz z przyjacielem zajmuje się dilerką. Marion (Jennifer Connelly), dziewczyna Harry'ego, sama pogrążona w nałogu odrzuca swoją moralność i godność w imię narkotyku.
Film jest dobrze wyreżyserowany i cechuje go znakomity montaż oraz kapitalna muzyka Clinta Mansella, jednak przez większą część filmu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już było i widziałam to wiele razy.


Najciekawszym i jedynym naprawdę poruszającym wątkiem jest jednak historia matki Harry'ego, Sary, brawurowo zagranej przez Ellen Burstyn. Sara, maniaczka telewizji marzy o tym, by wystąpić w teleturnieju. Gdy wydaje jej się, ze taka szansa właśnie nadeszła, wyciąga z szafy swoją czerwoną sukienkę, przypominającą jej o najlepszych czasach. Samotna, znajdująca rozrywkę tylko w telewizji i podczas plotkarskich popołudni z wścibskimi sąsiadkami, uzależnia się od pigułek odchudzających, wierząc, że gdy z powrotem zmieści się w sukienkę, jej życie, jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki stanie się piękniejsze.


Sight & Sound napisał: "Po obejrzeniu tego filmu nie będziesz tą samą osobą" - cóż, ja po seansie się nie zmieniłam, jednak mimo wszystko uważam, że film, będący tak mocno kultywowanym wśród widzów, warty jest obejrzenia.


Jak wspominałam, te filmy to jedynie kropla w morzu.
Szukając podobnej tematyki warto zwrócić uwagę jeszcze na takie tytuły, jak:
- "Las Vegas Parano", reż. Terry Gilliam
- "Człowiek, który gapił się na kozy" reż. Grant Heslov (pisałam o nim TUTAJ)
"Candy", reż. Neil Armfield
- "Blow", reż. Ted Demme
- "Human Traffic", reż. Justin Kerrigan
- "Cherrybomb", reż. Lisa Barrod D'Sa, Glenn Leyburn
- "Przekładaniec", reż. Matthew Vaughn (pisałam o nim TUTAJ)
- "Alicja w Krainie Czarów" (wytwórni Walta Disney'a z 1951 roku) 

Jeśli Wy macie podobne propozycje, chętnie je poznam!!!
Jeszcze raz zapraszam do słuchania wtorkowej audycji, o której więcej informacji znajdziecie TUTAJ.

Część informacji do artykułu pochodzi z magazynu FILM (nr 10/2006, ISSN 0137-436X)
fotografie: tumblr.com, listal.com, readingeagle.com, pg.ru, allmoviephoto.com.