28 czerwca 2010

Spike Lee meets Martin Scorsese


Spike Lee:
Chcesz mi powiedzieć, że Martin Scorsese, Ojciec Kina, potrzebuje inspiracji, by nakręcić kolejny film?


Martin Scorsese:
Czasami, kiedy naprawdę chcesz stworzyć nowy film, dochodzisz do momentu, w którym zastanawiasz się, czy w ogóle powinieneś to jeszcze robić. I wtedy, niespodziewanie, zaskakuje Cię coś, co zrobił ktoś inny.

(...)

Wyrównaj z obu stron
Martin Scorsese: Wiele razy podróżowałem po Północnej Afryce, ostatnim razem odwiedziłem południową część Sahary. Ale, oczywiście, najważniejsza jest tam dla mnie muzyka.

Spike Lee: Wydaje mi się, że kochasz muzykę bardziej, niż kino.

Martin Scorsese: (śmiejąc się) Tak, być może. Muzyka jest najczystszą formą, nie sądzisz?

Spike Lee: Więc zgodzisz się ze mną, że muzycy są najwspanialszymi artystami?

Martin Scorsese: Tak. Są najwspanialszymi I najczystszymi. Mam na myśli to, że muzyka pochodzi totalnie z Twojej duszy. Pamiętam moje dorastanie z jazzem i muzyką gitarową (...). To jest dla mnie najlepsza forma pracy: słuchanie muzyki i wydobywanie z niej obrazów.


fragment wywiadu dla Interview Magazine
fotografia: Brigitte Lacombe


PS. i jeszcze mały epilog. Zgodzicie się na pewno, że wszystkie tłumaczenia mogłyby odebrać mu cały urok.

Spike Lee: You and Leo got a good thing going, baby.

Martin Scorsese: Yeah. (laughs) It's been going for a few years now.

23 czerwca 2010

23 czerwca



Wszystkiego najlepszego z okazji
Dnia Ojca!

(Przede wszystkim dla mojego najukochańszego, absolutnie kinofilskiego, najwspanialszego pod Słońcem i najbardziej niepowtarzalnego Taty na Świecie)







18 czerwca 2010

Julianne Moore jak z obrazu.



Dzisiaj, w ferworze zaliczeń, znów z pomocą przyszedł mi "Harper's Bazaar". Tym razem mam dla Was coś błyskotliwie pięknego: (dość starą już co prawda...) sesję autorstwa Petera Lindbergha z Julianne Moore w roli głównej. Fotograf zainspirował się kultowymi dziełami malarstwa, od Degasa przez Klimta, po Schiele.

Zobaczcie, jaki fenomenalny jest efekt.

Amadeo Modigliani - Kobieta z Wachlarzem, 1919



Gustav Klimt
- Adele Bloch-Bauer I, 1907



John Currin
- Kaleka, 1997



Edgar Degas
- Czternastoletnia Tancerka


Richard Prince - Man Crazy Nurse #3, 2003



Egon Schiele
- Siedząca kobieta ze zgiętym kolanem, 1917


John Singer Sargent - Madame X, 1884


Nie potrafię chyba wybrać ulubionego zdjęcia. Skłaniam się ku secesyjnej stylizacji jak z Klimta w olśniewającej sukni Diora lub ku buduarowej a la Schiele w sukni Lanvin. Niemniej, uwielbiam je wszystkie.

16 czerwca 2010

Smile, Kirsten it's summer.



Z powodu sesji egzaminacyjnej przez pewien czas więcej tu będzie do pooglądania, niż poczytania. Dlatego dzisiaj z pomocą przychodzi mi "Harper's Bazaar" i sesja autorstwa Alexiego Lubomirskiego, która idealnie pasuje do pogody za oknami.



Zostawiam Was więc z promienną Kirsten Dunst.
W wolnej chwili koniecznie obejrzyjcie "Marię Antoninę" (więcej na ten temat TUTAJ), "Przekleństwa Niewinności", "Wywiad z Wampirem" i "Zakochanego bez Pamięci".
"Elizabethtown" nie jest pozycją obowiązkową.
Enjoy!



13 czerwca 2010

What to wear

Dzisiaj coś do pooglądania - wśród wszystkich kategorii Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, nominacje w kategoriach najbardziej "plastycznych" są niewątpliwie największą ucztą dla oczu.
Tym razem: Oscary za najlepsze kostiumy. Starałam się wybrać najbardziej efektowne zdjęcia, żeby pokazać bogactwo zdobień, feerię barw, niezliczone ilości zdobień, kilometry materiałów, to jest autentycznie zachwycające.

Oto laureaci z przeciągu ostatnich dziesięciu lat:

2010 - Sandy Powell - "Młoda Wiktoria"


2009
- Michael O’Connor - "Księżna"



2008 - Alexandra Byrne - "Elizabeth: Złoty Wiek"



2007 - Milena Canonero - "Maria Antonina"



2006 - Colleen Atwood - "Wyznania gejszy"



2005 - Sandy Powell - "Aviator"



2004
- Ngila Dickson i Richard Taylor - "Władca Pierścieni, część III. Powrót króla"


2003 - Colleen Atwood - "Chicago"


2002
- Catherine Martin i Angus Strathie - "Moulin Rouge"


2001 - Janty Yates - "Gladiator"



Dla mnie faworytką jest zdecydowanie "Maria Antonina" (!) w szpilkach od Manolo Blahnika. A dla Was?


fotografie: filmweb.pl

6 czerwca 2010

Człowiek, który gapił się na kozy


Niezbyt często piszę tutaj o komediach, ale z okazji pierwszego prawdziwie letniego dnia w tym roku chciałabym zaproponować coś bardzo, bardzo optymistycznego

2009
reż. Grant Heslov
scen. Peter Straughan


Gdyby wszyscy Amerykanie mieli w sobie siłę, dzięki której jednym spojrzeniem mogliby pozbawiać życia kozy i rozbijać piętrzące się na niebie chmury, wszystkie bliskowschodnie wojny miałyby znacznie inny przebieg. Ten brzmiący jak infantylny truizm wniosek nasunął mi się w trakcie oglądania najnowszego filmu Granta Heslova i jest on po prostu wyrazem przekonania o dwóch rzeczach. Po pierwsze: zdemitologizowanie wojny może być zabawne, ale nie obrazoburcze. Po drugie - "Człowiek, który gapił się na kozy" to naprawdę dobra komedia.


Pisząc o tym filmie nie mogę nie poświęcić sporej ilości miejsca bezbłędnej obsadzie. Postać tytułową kreuje tu George Clooney, który w ostatnim czasie uwielbia polemizować ze swoim tabloidowym emploi wiecznego kawalera - don Juana w idealnie skrojonych garniturach. Zarówno jako reżyser - to spod jego ręki wyszło między innymi świetne "Good Night and Good Luck" - ale także jako aktor (dla przykładu poza rolą w "Syrianie" Stephena Gaghana, która przyniosła mu Oscara dodam jeszcze role w "Tajne przez poufne" braci Coen oraz w "W chmurach" Jasona Reitmana).


Najbardziej barwną postać stworzył w tym filmie Jeff Bridges potwierdzając, że w amerykańskim kinie ten rok należy do niego (Oscar za rolę w "Crazy Heart" był absolutnym pewniakiem, a kreacja Bridgesa - mistrzowska). Jest tu Billem Django - weteranem wojny w Wietnamie (a jakże...) który, z obrzydzeniem odrzucając przemoc przejmuje dowództwo nad wojskową jednostką, której siłą jest... potęga umysłu i piękne ideały, które Bill wyniósł ze swoich narkotycznych wizji i doświadczeń związanych z ruchem New Age.


Niszczycielem jego wielkich idei i demaskatorem narkotycznych seansów jest tu sam Kevin Spacey jako Larry Hooper, bezwzględny, napuszony cynik, który burzy porządek tajnej jednostki po tym, jak nie zostaje w niej dostatecznie doceniony.


Odrobinę blednie przy nich Ewan McGreggor jako reporter Bob Wilton (który wyrusza napisać reportaż z wojennego frontu, by zrobić wrażenie na żonie, która go właśnie opuściła). Wielką zaletą jego roli jest natomiast fakt, że w niektórych momentach filmu bardzo przypomina... siebie z czasów, gdy wraz z Charley’em Boormanem odbywał (transmitowaną na różnych kanałach telewizyjnych) wyprawę motocyklową po stepach Azji (i nie tylko). Jeśli nie znacie tematu, polecam poszukać w sieci - obejrzenie odcinków w których McGreggor przedziera się przez bagna Mongolii lub trafia do ukraińskiej wioski, w której jest goszczony przez jej mieszkańców gdzieś, gdzie sam diabeł mówi "dobranoc" - kapitalne wrażenie.


"Człowiekowi, który gapił się na kozy" daleko od geniuszu, ale ja, oglądając, bardzo dobrze się bawiłam. Wyraziste postacie i absurdalnie śmieszne zakończenie oraz kilka bezkompromisowych, bardzo zabawnych scen sprawia, że myślę o nim wyłącznie w superlatywach. Polecam jako seans na kompletne rozluźnienie.


fot. filmweb.pl