30 sierpnia 2012

Szpieg

reż. Tomas Alfredson
scen. Bridget O'Connor, Peter Straughan
2011


"Szpieg" to według mnie jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku. Pasjonujący, skomplikowany scenariusz i historia, której poszczególne elementy można odkrywać (czy "niczym kolejne okienka czekoladowego kalendarza adwentowego" to zbyt wyszukana metafora?), zagłębiając się w tę wysmakowaną opowieść z prawdziwą przyjemnością.


George Smiley (Gary Oldman) pracujący przez wiele lat dla brytyjskiego wywiadu rozpoczyna śledztwo, które ma na celu wykrycie tytułowego szpiega. Historia jest pasjonująca nie tylko dlatego, że ociera się o najwyższe instancje wywiadu, ale także dlatego, że rozwija się na wielu płaszczyznach, zarówno pod względem chronologicznym, jak i geograficznym czy po prostu: osobistym, bo nie jest to historia pozbawiona uczuć i prywatnych pobudek.


Gary'emu Oldmanowi partneruje cała plejada znakomitych aktorów: John Hurt, Tom Hardy, Colin Firth, Toby Jones, Ciarán Hinds, Benedict Cumerbatch czy (mój faworyt) Mark Strong.




"Szpieg" to również film niespotykanie elegancki wizualnie. Wysmakowane kadry niosą ducha lat 70., a za kostiumy odpowiedzialna była Jacqueline Durran, która wcześniej pracowała między innymi przy "Pokucie", "Młodym Adamie" czy "Verze Drake". 
Muzykę do filmu napisał Alberto Iglesias, ulubiony kompozytor Pedro Almodóvara, o którym maestro z La Manchy powiedział kiedyś, że nie zna artysty z mniejszym ego, niż Iglesias: jest tak skromny, a tak genialny...



Postanowiłam napisać o tym filmie właśnie dzisiaj, bo urodziny obchodzi dziś Mark Strong - według mnie jeden z najbardziej intrygujących brytyjskich aktorów, obdarzony fantastycznym głosem, jeden z ulubionych aktorów Guy'a Ritchie ("Sherlock Holmes", "Rock'N'Rolla"), zapamiętywalny, charakterystyczny... Warto przyglądać się jego karierze (i całkiem niezłej filmografii!), która, mam wrażenie, że właściwie dopiero kilka lat temu nabrała właściwego tempa.


A co Wy najbardziej cenicie w "Szpiegu"?

fotografie: listal.com

22 sierpnia 2012

Gwiezdne Wojny


Dawno nie pisałam niczego tutaj, ale mam na to całkiem zgrabne usprawiedliwienie. Po pierwsze, zrobiłam sobie wakacje od praktyk (i jednocześnie przymusową przerwę od pisania). Po drugie, musiałam jak najszybciej nadrobić pewną niewybaczalną zaległość, ale dzisiaj mam za sobą już prawie całą słynną sagę George'a Lucasa.


Jednym z przystanków na naszej trasie wyjazdowej była Sevilla - kręcono w niej jedną ze scen części II sagi (wyjątkowo słabe "Gwiezdne Wojny: Atak Klonów") - mimo wszystko całkiem kuszącą perspektywą było móc poczuć się jak Królowa Amidala (Natalie Portman) & Anakin Skywalker (Hayden Christensen). Przez cały pobyt w Sevilli nie mogliśmy oduczyć się nazwania przepięknego Placu Plaza de España inaczej, niż Plaza de Star Wars :)


Głupio się też chyba przyznawać tak otwarcie do tego, że dopiero teraz obejrzałam Sagę "Gwiezdnych Wojen", ale zawsze lepiej późno, niż później. Muszę przyznać, że nie stała się ona dla mnie osobistą sagą kultową, jednak rozumiem ten statut w odniesieniu do historii kina (a w szczególności kina gatunkowego).



Oczywiście, znacznie wyżej cenię klasyczne epizody IV-VI (1977, 1980, 1983). Przyznaję, że dobrze było poznać przeszłość bohaterów i historię całego konfliktu, które zaprezentowane zostały w częściach I-III (nakręconych w latach: 1999, 2002, 2005), jednak efekty specjalne przysłaniają w nich to, co w kolejnych (czyli, pod względem realizacji, chronologicznie wcześniejszych) jest najważniejsze: bohaterów, konflikt mocy (Dobra i Zła) czy wojnę wartości.


Nie będę oryginalna, jeśli dodam, że moją ulubioną postacią od razu stał się Han Solo (Harrison Ford): odważny bohater, będący jednocześnie wyjętym spod prawa przestępcą, który jest nie tylko świetnym pilotem, ale i pewnym siebie (oraz świetnie ubranym!) buntownikiem.



A jakie emocje wywołują w Was „Gwiezdne Wojny”? Która część zrobiła na Was największe wrażenie i których bohaterów darzycie największą sympatią?



fotografie: listal.com


5 sierpnia 2012

Prometeusz

reż. Ridley Scott
scen. Jon Spaihts, Damon Lindelof
2012


Przyznam, że bardzo czekałam na nowy film Ridley'a Scotta, starałam się nie mieć żadnych oczekiwań (i było mi tym łatwiej, że nie znałam zbyt dobrze serii filmów o Obcym). Film zrobił na mnie duże wrażenie (cudownie było móc zobaczyć go w 3D!) i muszę powiedzieć, że "Prometeusz" jest kapitalną bajką - wciągającą, trochę brutalną, bardzo finezyjną i świetnie zagraną.


Para doktorów: Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) i Charlie Holloway (Logan Marshall-Green) wyruszają w porywającą i jak się wkrótce okaże, bardzo niebezpieczną podróż, której celem jest odkrycie odpowiedzi na pierwsze pytanie z gauguinowskiej alegorii życia: skąd przychodzimy? A także, kto tak naprawdę jest naszym stwórcą. Parze (których wątek uczuciowy według mnie ma w sobie trochę zbyt dużo melodramatyzmu) towarzyszy zespół naukowców oraz android David (Michael Fassbender). 


Statkowi przewodniczy Meredith Vickers (Charlize Theron), której rola w całej fabule przez długi czas jest dosyć niejasna (i mam wrażenie, że potencjał wątku sensacyjnego o korporacyjnych zależnościach, w które zamieszane jest dążenie do nieśmiertelności został kompletnie niewykorzystany, a mógł być źródłem naprawdę ważnych refleksji etycznych z pogranicza nauki, etyki i biznesu).


Odkrywanie kolejnych tajemniczych klocków na trasie wyprawy tytułowego statku jest na tyle fantastyczne, że nie będę Wam psuła zabawy zawiłymi opisami fabuły. Trzeba jednak wspomnieć o naprawdę imponującej obsadzie. Charlize Theron jako nieugięta góra lodowa, Noomi Rapace jako kobieta zmagająca się ze swoją wiarą i problemami osobistymi (strata ojca, niemożność zajścia w ciążę) i Logan Marshall-Green (przypominający nieco Toma Hardy)radzą sobie naprawdę nieźle (tak samo, jak odtwórcy ról członków wspierającej ich załogi naukowej).



Prawdziwą gwiazdą "Prometeusza" jest jednak Michael Fassbender (o którym pisałam ostatnio naprawdę dużo TUTAJ). Jego David, wzorowany na tytułowym bohaterze odgrywanym przez Petera O'Toole'a w filmie "Lawrence z Arabii" jest androidem, który idealnie odnalazł się w świecie ludzi. Jest ponadprzeciętnie inteligentny, ma gigantyczną wiedzę, a jednocześnie jest bezwzględny: nieograniczony duszą i sumieniem. Oszczędna mimika Fassbendera, jego stylizacja, gesty i tembr głosu podkreślają znakomicie każdą ważną cechę postaci. Scenom, w których  David pokazywany jest solo towarzyszy zawsze kapitalna muzyka autorstwa Marca Streitenfelda.


Widziałam wiele recenzji, w których "Prometeusz" uznany został za film banalny, niespójny i niedorównujący "Obcemu. 8. pasażerowi Nostromo". Sama jednak najzupełniej szczerze mogę go polecić, bo to film, który zapada w pamięć, zachwyca wykonaniem i ostatecznie jest naprawdę daleki od banału.


fotografie: listal.com

1 sierpnia 2012

Kamera: Kuchnia, część 3


Dzisiaj ostatnia część tekstu o filmowym gotowaniu (i jedzeniu!), poprzednie części możecie przeczytać TUTAJ i TUTAJ, lub całość w drugim numerze magazynu SHOT.


Przeszłość

Siostry Filippa (Bodil Kjer) i Martine (Birgitte Fedderspiel) mieszkają w niewielkim duńskim miasteczku w bardzo pobożnej społeczności, która w wiele lat po śmierci ojca sióstr, pastora, spotyka się, by chwalić Boga i swojego dawnego duchowego przywódcę. W „Uczcie Babette” Gabriela Axela najbardziej intrygującą postacią jest jednak tytułowa bohaterka (Stéphane Audran) – francuska służąca, której siostry wiele lat temu ocaliły życie pozwalając kobiecie pomagać im w opiekowaniu się domem i potrzebującymi. 



Filippa i Martine są zgorzkniałe: ich ojciec nie pozwalał im nigdy nawet pomyśleć o małżeństwie, dlatego modlitwa z dawnymi znajomymi, którzy są z każdym rokiem coraz bardziej nieznośni, jest dla nich nie tylko obowiązkiem, ale też jedyną rozrywką. Babette ma we Francji oddanego przyjaciela, który co roku kupuje w jej imieniu kupon na loterii. Gdy pewnego dnia wygrywa ona dziesięć tysięcy franków, siostrom wydaje się, że wkrótce już na zawsze pożegnają swoją wieloletnią pomocnicę (która nawet z chlebowej zupy potrafiła zrobić prawdziwy przysmak). 


Tym bardziej niespodziewana, a zarazem ekscentryczna wydaje się propozycja Babette, która chce upamiętnić setną rocznicę urodzin nieżyjącego pastora przygotowując wystawną kolację w stylu francuskim dla sióstr oraz ich towarzyszów modlitw. Babette wyjeżdża by zebrać wszelkie potrzebne składniki i wraca do miasteczka szokując klatką pełną przepiórek, żywym żółwiem na zupę i wytwornymi alkoholami. Towarzysze modlitw obiecują sobie, że nie powiedzą ani słowa na temat jedzenia tym bardziej, iż ekwipunek Babette przywodzi im na myśl diabelską orgię, a nie skromną kolację na cześć duchownego. 



Okazuje się jednak, że Francuzka w przeszłości była szefem kuchni w paryskiej Café Anglais i jej kolacja była spektaklem pełnym wieloznaczności. Z jednej strony była działaniem na przekór fałszywej pobożności, którą na co dzień demonstrowali członkowie mikrospołeczności odludnego miasteczka, mając w sobie więcej gorliwości w kłótni niż modlitwie (a także: jedzeniu niż wstrzemięźliwości). Z drugiej jednak strony było to desperackie wspomnienie przeszłości, którą zabrała historia i na której powrót nie ma najmniejszych szans.


* * *

Jedzenia fascynuje filmowców nie tylko różnorodnością smaków, dźwięków i barw, ale także mnogością znaczeń czy tym, że jest tak nieprzewidywalne w swojej pospolitości. Kuchnia daje duże pole do popisu kucharzom i miłośnikom skwierczenia, krojenia, smażenia i doprawiania, ale także wszystkim tym, którzy doceniają magię, jaka na co dzień wydarza się za drzwiami wszystkich kuchni.


fotografie: listal.com