28 kwietnia 2014

Taki się urodziłem. AfryKamera 2014

reż. Deb Tullman, Shaun Kadlec
2013

film obejrzałam w ramach tegorocznego 
Festiwalu Filmów Afrykańskich AfryKamera*

- Czy możecie się całować publicznie? - od tego pytania rozpoczyna się film "Taki się urodziłem", kameralny i dosyć przejmujący dokument w reżyserii Deb Tullman i Shauna Kadleca. Adresatki pytania to dwie młode kobiety, zamieszkujące Doualę, największe miasto w Kamerunie. Rozmawiając z osobą zza kamery ukrywają się w cieniu i nieśmiało opowiadają o swoim zakazanym związku.
W Kamerunie ponad połowa mieszkańców do chrześcijanie, a niemal jedna czwarta wyznaje islam. Niezależnie jednak od religii i statusu materialnego, zatrważająco wpływową antywartością jest tam homofobia.


Już pierwsze sceny zapowiadają późniejszą estetykę filmu: Deb Tullman i Shaun Kadlec stworzyli dokument niesamowicie poetycki, w którym ogromną rolę odgrywają detale, mówiące dużo o bohaterach i otaczającym ich świecie.

Głównymi bohaterami filmu są homoseksualiści, zgromadzeni wokół organizacji walczącej o równouprawnienie dla mniejszości seksualnych, a także szanowana pani prawniczka, specjalizująca się w prawach człowieka i pomagająca organizacji w walce przeciwko prawnym niesprawiedliwościom.


Miejscami miałam wrażenie, że filmowi brakuje nieco dramaturgii czy napięcia, ale nie można odmówić twórcom umiejętności tworzenia atmosfery za pomocą zdjęć, ani zarzucić tego, że ich bohaterowie nie są interesujący. Przeciwnie: moją największa sympatię i zainteresowanie wzbudził kochający modę i popkulturę Cedric (w pewnym momencie filmu mówi o swojej miłości do Lady Gagi, którą ceni za głoszenie przesłania "bądź sobą, nie daj się zniszczyć"). Jego konserwatywna matka nigdy nie może dowiedzieć się o homoseksualnej orientacji syna, a on sam na co dzień zmaga się z wrogością sąsiadów. Wrogością, która jest bezpośrednim zagrożeniem jego wolności: w Kamerunie za bycie homoseksualistą można dostać karę nawet pięciu lat pozbawienia wolności, a do aresztowań dochodzi już na podstawie pomówień lub podejrzeń sąsiadów.

Przejmująca jest również historia Gertrude, wierzącej chrześcijanki (dziewczyna nie lubi jednak chodzić do kościoła, ponieważ nie może znieść słuchania opowieści o Sodomie i Gomorze), która wiele lat spędziła w zakonie i wraca do niego po latach, by wyznać przed ukochaną siostrą przełożoną prawdę o swojej orientacji seksualnej.


"Taki się urodziłem", pomimo przejmująco smutnej tematyki, to równocześnie film miejscami autentycznie zabawny. Drobne dziwactwa bohaterów pokazywane są w sposób, który wzbudza sympatię i życzliwy śmiech, daleki od szyderstwa. 
Deb Tullman i Shaun Kadlec stworzyli filmową opowieść o walce o własną tożsamość, której na drodze stoją nie tylko konserwatywne poglądy bardzo tradycyjnych społeczności, ale także krzywdzące (i niezgodne z konstytucją) prawa. Przesłanie dokumentu jest jednak bardzo optymistyczne, bo jego bohaterowie, chociaż nie mogą pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością i są zmuszeni do nieustannej walki o normalne życie, całkowicie akceptują samych siebie. Tacy się przecież urodzili.


*Bardzo dziękuję pani Joannie i pani Annie za wejściówkę!

fotografie: thefilmcollaborative.org, indiewire.com

22 kwietnia 2014

Dziewczyna z lilią

Moja przygoda z kinem Michela Gondry'ego zaczęła się, gdy byłam jeszcze w gimnazjum. Wybrałam się wtedy z przyjaciółkami do kina na "Zakochanego bez pamięci" i film nie podobał się nam do tego stopnia, że miałyśmy ochotę wyjść z kina. Jakieś trzy lata później dałam mu jeszcze jedną szansę i była to miłość od drugiego wejrzenia.
Tym przydługim wstępem chciałam zacząć opowieść o moim stosunku do filmów reżysera: traktuję je zawsze z pewną czułością, oglądam z zaciekawieniem i mam do nich całe pokłady wyrozumiałości, bo to kino dalekie od ideału, ale bardzo stylowe, oryginalne i błyskotliwe w sposób, który bardzo mi się podoba.
Nie inaczej jest z najnowszym filmem Gondry'ego, który nosi (w polskiej wersji językowej arcydosłowny) tytuł "Dziewczyna z lilią" (dlaczego nie jest to "Piana dni" - tytuł będący dokładnym tłumaczeniem francuskiego odpowiednika i jednocześnie tytułem powieści, na podstawie której został nakręcony? To pytanie nurtuje mnie do dziś). 
To, co jest tego filmu największą słabością odkrywa słowo-klucz: adaptacja.


"Dziewczyna z lilią" jest bowiem adaptacją powieści Borisa Viana "L'ecume des jours" ("Piana dni"), którą ja przeczytałam z autentycznym zachwytem. To opowieść o miłości Colina (Romain Duris) i Chloé (Audrey Tautou), którą przerywa choroba dziewczyny - okazuje się, że w jej płucu rośnie lilia wodna, powoli wycieńczając organizm Chloé. Colin musi więc podejmować się wielu prac, by zarobić na kosztowne leczenie ukochanej...
Najlepszymi przyjaciółmi Colina są Chick (mój faworyt w obsadzie, Gad Elmaleh), zakochany w literackiej twórczości niejakiego Jeana-Sola Partre dosłownie do szaleństwa (miłość ta doprowadzi go nie tylko do wydania wszystkich pieniędzy na rękopisy i przedmioty związane z filozofem, ale i do prawdziwego obłędu. Podobieństwo do Jeana-Paula Sartre'a jest oczywiście nieprzypadkowe, cała twórczość Partre'a jest bowiem wariacją Viana na temat prac tego francuskiego egzystencjalisty) oraz kucharz Nicolas (Omar Sy).



Niestety (dla reżysera) powieść Viana to książka praktycznie nieprzekładalna. "Głownym problemem, z jakim zmagałem się podczas tworzenia tego projektu był fakt, że Boris Vian należy do wszystkich i każdy ma własną wersję powieści w głowie" - mówił Michel Gondry. - "To niesie ze sobą dodatkową odpowiedzialność". Mnogość metafor, synestezji i surrealistyczna estetyka książki sprawiają, że film wydaje się jakby niekompletny.
Według mnie ma jednak sporo zalet.


Już w powieści bardzo ważną rolę spełnia... muzyka. Jazz jest tutaj cichym bohaterem (nawet imię głównej bohaterki zostało zaczerpnięte ze standardu Duke'a Ellingtona), pięknie rozbrzmiewającym w filmie, a genialny wynalazek Colina, pianocktail, to maszyna w kształcie przypominającym fortepian, która po zagraniu dowolnej muzyki, przygotowuje drink odpowiadający wygrywanej melodii. 
Nieograniczona wyobraźnia Borisa Viana zestawiona z podobną fantazją Michela Gondry'ego dała film, w którym każdy najbardziej odrealniony element ma znaczenie i wartość. Każdy kadr pełen jest scenograficznych detali, nierzadko będących wprost ucieleśnieniem opisów z powieści (jak wnętrza pomieszczeń czy piękny zabieg sportretowania upływającego czasu, na który wpływa przede wszystkim choroba Chloe).



A wady? 
Przede wszystkim uproszczenie wątków pobocznych: nie chcę Wam psuć seansu, jeśli jeszcze nie oglądaliście "Dziewczyny z lilią", ale romantyczne historie Chicka i Nicolasa w powieści są znacznie bardziej złożone, przez co o wiele bardziej fascynujące. 
Poza tym Gondry zastosował zabieg, którego w adaptacjach szczególnie nie lubię: zmienił wiek głównych bohaterów. W książce Colin ma nieco ponad dwadzieścia lat, jest niedoświadczony i zagubiony w rzeczywistości i to wiek niejako tłumaczy jego brak doświadczenia. Jako czterdziestoletni mężczyzna u Gondry'ego, Colin miejscami wręcz irytuje swoją nieporadnością.



"Dziewczyna z lilią" to historia bardzo smutna, ale jednocześnie szalenie urokliwa. Surrealistyczna estetyka (pełna charakterystycznych dla filmów Gondry'ego bibelotów i porozrzucanych wszędzie rękodzieł) i skomplikowana fabuła wciągają, ale jednocześnie pozostawiają pewien niedosyt.
Mimo to polecam seans filmu (a jeszcze bardziej lekturę książki!), bo jestem pewna, że co najmniej kilka scen może wzbudzić cichy okrzyk zachwytu.

wypowiedź reżysera pochodzi z reportażu magazynu Fotogramas.
fotografie: premiere.fr, listal.com, aceshowbiz.com

12 kwietnia 2014

Filmowe Odkrycia Marca

Ponieważ większość czasu zajmuje mi ostatnio pisanie pracy magisterskiej (i oglądanie fragmentów tych samych filmów po piętnaście tysięcy razy...), z trudnością znajduję chwile na poznawanie czegoś nowego.
W marcu zobaczyłam jednak dwa filmy (ich tytuły być może są Wam znane), koło których nie sposób przejść obojętnie i to właśnie one są moimi największymi Filmowymi Odkryciami Marca (Odkrycia poprzednich miesięcy możecie znaleźć oznaczone osobną etykietą, TUTAJ).

"Wielkie piękno"
reż.  Paolo Sorrentino
2013


Największym chyba banałem, jaki można powiedzieć o tym obrazie jest zdanie: "najnowszy film Paolo Sorrentino to wielkie piękno". Jednak nie będzie w tym ani krzty przesady.
Jep Gambardella (wspaniały Toni Servillo) jest (niepraktykującym już niemal) literatem i absolutnie czarującym, nieprzeciętnie błyskotliwym mężczyzną. Garściami czerpie z życia, szuka tytułowej wartości, nieustannie dyskutuje, obśmiewa i kontestuje.
Film rozwija się niespiesznie, pokazując fascynujące kontrasty pomiędzy wspaniałością rzymskich ulic i skwerów, a diabolicznością ukrytych tarasów czy wystawnych lokali, w których Jep wraz ze znajomymi oddaje się dzikim zabawom i dyskusjom, które nierzadko obnażają prawdziwą stronę ich natury, odzierając bezlitośnie z warstwy pięknie ułożonych pozorów. 


Sorrentino ukazane w filmie elity ocenia bezkompromisowo, ale i z przymrużeniem oka. Sceny autentycznego wzruszenia bądź zachwytu przeplata gorzkawym humorem, odnajduje fascynację w dziwactwach i snuje opowieść złożoną jakby z pojedynczych epizodów, które są połączone przez dwie nieokiełznanie silne osobowości: Jepa i miasto Rzym.


"Shirley - wizje rzeczywistości"
reż. Gustav Deutsch
2013


Relacje kina z malarstwem stały się jakiś czas temu moją małą obsesją. Nie jestem jeszcze specjalistką (choć nie ukrywam, że bardzo chciałabym się nią stać), jednak staram się oglądać i czytać jak najwięcej na ten temat.
Film Gustava Deutscha wychodzi z pozornie prostego założenia: opowiedzenia historii na podstawie obrazów Edwarda Hoppera (najwybitniejszego portrecisty amerykańskiej rzeczywistości XX wieku). Deutsch nie tylko odnajduje w serii obrazów tę samą bohaterkę, Shirley (Stephanie Cumming), ale także dopisuje jej całą biografię. W tle głównego wątku rozgrywają się kolejne wydarzenia-symbole XX wieku, dla których komentarzem stają się myśli bohaterki.


Poszczególne kadry są kopiami obrazów Hoppera (obok Pollocka i Warhola chyba najpopularniejszego amerykańskiego artysty), a ukazane na nich sytuacje stają się punktem wyjścia dla kolejnych etapów w kreowanej historii. Zdarzenia natomiast opowiadane są w formie monologów wewnętrznych tytułowej Shirley - niezależnej, pewnej siebie aktorki. Gustav Deutsch snuje intrygującą narrację w tym niesamowicie wysmakowanym wizualnie filmie, a ja jestem pewna, że jeszcze niejeden raz do niego powrócę.


A czym Wy zachwyciliście się w ostatnim czasie?

fotografie: www.shirley-visions-of-reality.com, listal.com