31 sierpnia 2013

Filmowe Odkrycia Sierpnia

W tym miesiącu skupiłam się głównie na nadrabianiu zaległości w lekturach, bo jednak cudne słońce nie sprzyjało szczególnie oglądaniu filmów - oczywiście mam dla Was kilka filmowych inspiracji, a lipcowe możecie podejrzeć TUTAJ.

film: "Strasznie głośno, niesamowicie blisko"
reż. Stephen Daldry, 2011


Oskar Schell (Thomas Horn) jest bardzo wrażliwym dziewięciolatkiem, którego fascynuje każdy centymetr otaczającego go świata. Razem z Tatą (wspaniały Tom Hanks) walczy z nieskończoną ilością lęków i przeżywa małe, codzienne przygody, które w ich oczach urastają do rangi najważniejszych wydarzeń dekady. Sielankowe życie tej rodziny przerwie poranek 11 września 2001 roku. Oskar i jego Mama (Sandra Bullock) od tej pory będą musieli radzić sobie zupełnie sami, co dla tak wrażliwego chłopca okaże się być trudniejsze, niż każdy mógłby przypuszczać.


Pewnego dnia Oskar odkrywa tajemniczy klucz opisany nazwiskiem "Black" i przygotowuje ogromną wyprawę, by dowiedzieć się, do kogo należy klucz i jaka wiąże się z nim historia. Pomaga mu w tym tajemniczy, mieszkający w sąsiedztwie Niemowa (Max von Sydow) i ta relacja jest kolejnym wyjątkowym elementem historii.
Najbardziej w filmie Daldry'ego urzekła mnie jego konwencja i bajkowy klimat. Oskar odkrywa, że w Nowym Jorku mieszka kilkaset osób o tym samym nazwisku i odwiedza ich wszystkich, a my wraz z nim poznajemy mikroopowieści, skrócone życiorysy, fascynujące filmowe wizytówki mieszkańców miasta.
"Strasznie głośno, niesamowicie blisko" to obraz pełen magii, ciepła i drobnych olśnień na każdym kroku i dlatego uważam, że niezbędny będzie ponowny seans wyłącznie po to, by niemal w każdym kadrze odkrywać ekscytujące, niezauważalne na pierwszy rzut oka szczegóły.



kino: kino ARS, Kraków

Ilość i klimat kin studyjnych jest tym, czego mieszkańcom Krakowa naprawdę zazdroszczę, bo je (małe, klimatyczne kina, oczywiście!) wprost uwielbiam.
Być może jest to dla mnie taka mała podróż do przeszłości, bo będąc w liceum co tydzień chodziłam na seanse DKFu w moim mieście. Z drugiej strony naprawdę lubię oglądać filmy w zupełnie kameralnej atmosferze, dlatego zawsze wybieram seanse o jakiejś fikuśnej porze w środku tygodnia, w przerwie pomiędzy zajęciami.
I z tego powodu kino ARS, z szumem projektora (zwanego przeze mnie zawsze, za "Historią kina w Popielawach" Jana Jakuba KolskiegoKinomaszyną), przyciemnionym światłem (naprawdę jest przyciemnione czy podpowiada mi to wyobraźnia?) i świetnym repertuarem od pierwszej minuty podbiło moje serce.



książka: David Parkinson, 
"100 idei, które zmieniły film", 2011


Książkę Davida Parkinsona świetnie się czyta: naprawdę wciąga, można chłonąć ją z pasją idea po idei i na każdej stronie odkrywać z jednej strony informacje, z drugiej kolejne tytuły filmów "do obejrzenia".
Nie jest to jednak klasyczne kompendium wiedzy, raczej publikacja, którą powinno się traktować jako inspirację i pretekst do pogłębiania wiedzy. Mimo to widzę, że w miarę czytania tej książki zyskałam (lub przypomniałam sobie) pewne pojęcia, które pomogą mi w formułowaniu myśli dotyczących filmów i to uważam za jej największą zaletę.

A jakie są Wasze Filmowe Odkrycia Sierpnia?

29 sierpnia 2013

Trzy Metry Nad Niebem

Tres Metros Sobre El Cielo
reż. Fernando González Molina
scen. Ramón Salazar
2010


Bardzo lubię melodramaty, tak samo, jak bardzo lubię płakać na filmach i wczuwać się w zawiłe czy tragiczne losy głównych bohaterów. I pomimo tego, "Trzy metry nad niebem", uznawane przez tysiące (nie tylko hiszpańskich) nastolatek za jeden z najbardziej emocjonujących obrazów dekady, wydał mi się filmem nie tyle niemal pozbawionym emocji, co absolutnie kuriozalnym. 
I wcale nie dlatego, że być może zdążyłam wyrosnąć z fascynacji high school dramas.


Hugo (Mario Casas) i Babi (María Valverde) poznają się w mało romantycznych okolicznościach - w ulicznym korku. Ich drogi jednak będą krzyżować się wielokrotnie, by zdążyli stracić dla siebie głowę i rozpocząć zakazany romans: dziewczyna pochodzi bowiem z eleganckiej, zamożnej i nieco konserwatywnej rodziny, chłopak natomiast był sądzony za napad, bywa niepokojąco agresywny i na dodatek skrywa mroczny sekret, który stał się bezpośrednią przyczyną jego przemiany z wzorowego ucznia w przywódcę miejscowego gangu motocyklowego. 
Dlaczego "Trzy metry nad niebem" to dla mnie film-kuriozum? Przede wszystkim to absolutny koktajl gatunków. Melodramatyczna opowieść przeplata się z sekwencjami wyjętymi z filmów sensacyjnych, elementy komediowe mieszają się ze scenami akcji, a dramat sąsiaduje tu z nieco patetycznymi kadrami młodzieżowego romansu. A co najważniejsze, przez cały seans miałam wrażenie że film Gonzáleza Moliny jest parodią (lub chociaż pastiszem) każdego z tych gatunków.


"Trzy metry nad niebem" to produkcja, która żyje swoim życiem zupełnie poza filmową opowieścią. Wcielający się w główne role Mario Casas i María Valverde prywatnie są parą, hiszpańska młodzież z upodobaniem cytuje scenarzystów (tytułowe trzy metry nad niebem oznaczają bowiem stan pełnej ekscytacji czy nieskończonego szczęścia odczuwanych z powodu odnalezienia miłości życia), a kampania promocyjna sequelu była w Hiszpanii tak intensywna, że po pierwszej części spodziewałam się obfitości emocji lub po prostu przyjemnego filmu na wieczór z przyjaciółkami.
Niestety (i pomimo wysportowanych mężczyzn bez koszulek i natchnionych dziewcząt z problemami), film zamiast poruszyć wszystkie struny naszej uczuciowości, wzbudzał pusty śmiech niedowierzania.
A może jesteśmy już po prostu zupełnie zgorzkniałe?



fotografie: listal.com

16 sierpnia 2013

Serial: Zakazane Imperium

Nie da się ukryć, że od pewnego czasu stałam się wielbicielką seriali. Bez przesady, bo jednak najbardziej na świecie cenię filmy fabularne, ale jest kilka tytułów, które interesują mnie szczególnie i którym według mnie warto poświęcić trochę czasu. Ostatnio pisałam o serialu "Luther" (TUTAJ), a jeszcze wcześniej o znakomitym "House of Cards" (TUTAJ), "Dziewczynach" (TUTAJ), a także - z licealną melancholią - o "Skins" (TUTAJ). Nie mogę jednak nie wspomnieć o serialu, którego klimat, styl i bohaterowie niezmiennie mnie intrygują - to "Zakazane Imperium" ("Boardwalk Empire").


Dwoma czynnikami, które wpłynęły na to, że w ogóle zainteresowałam się tym serialem, są obsada oraz postać reżysera odpowiedzialnego za pierwszy odcinek. Pilota wyreżyserował bowiem mistrz Martin Scorsese (którego jestem bezkrytyczną psychofanką, chociaż przyznam, że musiałam do tego dorosnąć). Z kolei w główne role wciela się plejada znakomitych aktorów, wśród których warto wspomnieć nazwiska: Steve Buscemi, Michael Pitt (który wystąpił w jednym z moich ulubionych filmów muzycznych "Cal do szczęścia"), Michael ShannonMichael Stuhlbarg, Stephen Graham, czy Jack Huston. Brzmi nieźle, prawda?
Akcja serialu rozpoczyna się w 1920 roku i rozgrywa się głównie w Atlantic City, gdzie nieformalnym królem miasta jest skarbnik Nucky Thompson kontrolujący nie tylko sferę polityczną, ale również cały półświatek. Atlantic City zamienia się w centrum międzymiastowych gangsterskich układów, których siłą napędową staje się 18. poprawka do Konstytucji wyznaczająca okres prohibicji. "Zakazane Imperium" to nie tylko historia mafijnych i politycznych rozgrywek (bacznie obserwowanych również przez agentów federalnych). To jednocześnie portret przemian społeczno-obyczajowych (już w pierwszych odcinkach jednym z najważniejszych tematów jest prawo wyborcze dla kobiet) oraz siatka powiązanych ze sobą biografii gangsterów, polityków, ich kobiet i rodzin.


Akcja odcinków rozgrywa się niespiesznie, a związki pomiędzy bohaterami są dosyć skomplikowane, dlatego warto poświęcić temu serialowi w miarę możliwości maksimum uwagi (żeby przez przypadek nie uznać go za przykład czystej telewizyjnej nudy). 
Mam w tym serialu swoją ulubioną trójkę postaci. Nucky Thompson (Steve Buscemi) to pozornie chciwy tyran, a w głębi duszy całkiem wrażliwy i czarujący dżentelmen, który w pewnym momencie zaczyna tracić grunt pod stopami w imperium, które sam stworzył. Ważnym elementem jest również życie uczuciowe skarbnika, a sam Nucky został przez "Vanity Fair" okrzyknięty jedną z dziesięciu najlepiej ubranych postaci serialowych (obok, między innymi, Claire Underwood z "House of Cards"). 
Bardzo lubię też weterana wojennego-człowieka w masce, znakomitego snajpera Richarda, w którego wciela się Jack Huston. To według mnie jedna z najbardziej intrygujących postaci: oaza spokoju i uosobienie melancholii, skrywający jednocześnie tajemnicę, potrafiący przestraszyć i poruszyć jednocześnie.


Moją absolutnie ulubioną postacią w "Zakazanym imperium" jest jednak agent federalny Nelson Van Alden - według mnie to też jedna z najlepszych ról w dorobku Michaela Shannona. Walczący z prohibicją ultrakonserwatywny, nieco zdewociały i superpoważny Van Alden przechodzi w trakcie trwania serialu prawdziwie intrygującą przemianę.


Nie mogę przestać zachwycać się fantazją i dokładnością, z jaką twórcy serialu wykreowali świat "Zakazanego imperium". Miasta, samochody, kostiumy, wnętrza - to prawdziwe majstersztyki. Tak samo, jak błyskotliwe dialogi.
Nie pozostaje mi więc nic innego, jak powtórzenie, że naprawdę warto zainteresować się tym serialem, bo to jedna z najciekawszych, najbardziej precyzyjnych i błyskotliwych produkcji telewizyjnych ostatnich lat.


W serialu pojawia się oczywiście kilka ważnych postaci kobiecych. Aktorki wcielające się w te role (Paz de la Huerta, Aleksa Palladino, Gretchen Mol i Kelly Macdonaldwystąpiły w przepięknej sesji dla "Vanity Fair" - fotografowała świetna Ellen Von Unwerth, a cały materiał możecie zobaczyć TUTAJ.



fotografie: tumblr.com, listal.com, vanityfair.com

13 sierpnia 2013

Serial: Luther

John Luther (Idris Elba) jest detektywem pracującym w londyńskiej policji. Cechują go brawura, dosyć niekonwencjonalne podejście do ustalonych metod i, paradoksalnie, ogromna wrażliwość, z powodu której w najmniej odpowiednich momentach obnaża swoje słabe strony.
"Luther", ten mroczny i trzymający w napięciu thriller z miejsca trafił na moją osobistą listę absolutnie ulubionych seriali. Do tej pory cała historia zmieściła się w czternastu odcinkach podzielonych na trzy sezony i to również utwierdziło mnie w przekonaniu, że miniserial jest chyba jednak odrobinę lepszą formą, niż serial - przynajmniej dla mnie, osoby z trudem wczuwającej się w losy bohaterów przez jeden sezon (a co dopiero przez sześć czy dwanaście).


Bardzo podoba mi się struktura serialu: jego siłą napędową, a także pośrednią lub bezpośrednią przyczyną większości wydarzeń jest bez wątpienia John Luther. W każdym odcinku oglądamy więc po pierwsze kolejne postępowania mające na celu ujęcie groźnych przestępców - Johnowi partnerują, w zależności od sezonu i sytuacji, jego najlepszy przyjaciel Ian Reed (Steven Mackintosh), młody policjant Justin Ripley (Warren Brown) czy wyjątkowo tajemnicza Alice Morgan (Ruth Wilson).
Wszystkie epizody łączą również historie związane bezpośrednio z życiem prywatnym samego Johna Luthera, a jest to bohater na tyle fascynujący (i otacza go tyle intrygujących osób), że jego bardziej osobiste wątki są równie emocjonujące, co najbardziej wymyślne zbrodnie.
Wiem, że to wszystko brzmi bardzo enigmatycznie, ale staram się uniknąć spojlerów. Wszystko, co piszę ma na celu jednak utwierdzenie Was w przekonaniu - jeśli jeszcze nie znacie tego serialu - że "Luther" to prawdopodobnie jedna z najciekawszych serialowych propozycji, nie tylko w kategorii "kryminał".


Na początku tytułowa postać trochę mnie irytowała - John Luther jest bowiem totalnym samcem Alfa, londyńskim superbohaterem i nieustraszonym herosem jednocześnie, i właśnie ta jego śmiałość godna Williama Wallace'a wydawała mi się być drażniąca. 
Teraz jednak myślę, że to jedna z jego największych zalet i cecha, która odróżnia go od całej rzeszy (nierzadko równie oryginalnych) bohaterów współczesnych seriali.
Ogromna w tym zasługa, oczywiście, odtwórcy głównej roli - Idris Elba za kreację w "Lutherze" zdobył Złoty Glob.



Kim jest Idris Elba?
Pochodzący z Anglii Elba jest nie tylko aktorem, ale również muzykiem oraz DJem.
Daily Mail napisał o nim:
"Niewielu jest mężczyzn, którzy mogą spędzić kilka godzin całując się z Beyoncé  a później usiąść z boku i delektować się drinkiem w towarzystwie jej męża, Jay'a-Z" - Elba zagrał z Beyoncé w thrillerze "Obsesja", a dwa lata wcześniej współpracował z Jayem-Z przy nagrywaniu albumu "American Gangster". Aktor dodaje: - "o wiele bardziej stresujące były sceny z Catherine Deneuve. To był najbardziej przerażający ekranowy pocałunek (w filmie "Moja piękna teściowa" w 1999 roku). Byłem jak sparaliżowany, przecież ta kobieta jest legendą".
Kilkanaście lat później to Idris Elba powoli staje się legendą ze swoją trudną drogą na szczyt (zanim został jednym z najbardziej pożądanych aktorów swojego pokolenia, spędził wiele lat pracując w barach, nocnych klubach i fabrykach) oraz czarującą osobowością, dzięki której jest bohaterem niezliczonej ilości towarzyskich anegdot: o tym, że na pewnym obiedzie w Białym Domu Barack Obama osobiście poprosił go, by siadł obok niego, o tym, że Anna Wintour, wielka fanka serialu "Luther", ochoczo do niego mailuje, Daniel Craig wyznaczył go na kolejnego Bonda i że jest ulubieńcem folkowych chłopców z zespołu Mumford & Sons (Elba wystąpił nawet w teledysku do ich utworu "Lover of the Light" - LINK).

fot. Nigel Parry dla "Vanity Fair"

Przełomem w karierze Elby było bez wątpienia wystąpienie w serialu "The Wire" (nazywanym czasami najwybitniejszym serialem w historii). Natomiast w listopadzie swoją premierę będzie miał film "Mandela: long walk to freedom" w reżyserii Justina Chadwicka ("Kochanice Króla"). Idris Elba zagrał w nim oczywiście tytułową rolę.

fotografie: tumblr.com, listal.com

7 sierpnia 2013

Filmowe Odkrycia Lipca

Nie zawsze mam wystarczająco dużo czasu na to, by wyczerpująco opisać Wam filmy, które oglądam lub te, które mnie z jakiegoś powodu zachwyciły, zaintrygowały lub chociaż zaciekawiły.
Dlatego na początku każdego miesiąca będę dzieliła się z Wami moimi filmowymi (i okołofilmowymi!) olśnieniami minionych trzydziestu dni. 
Mam nadzieję, że moje krótkie opisy zainspirują Was do seansów (i lektury).

Lipiec 2013

film: "Zeszłej nocy", reż. Massy Tadjedin, 2010


Jest to jeden z filmów, w których pozornie nic się nie dzieje: czwórka bohaterów, niewiele wnętrz, niespieszne tempo... i właśnie takie filmy lubię szczególnie, ponieważ to, co uwodzi w nich najbardziej to wciągająca gra emocji i uczuć.

Joanna (Keira Knightley) i Michael (Sam Worthington) są młodym (i tak, tak - bardzo atrakcyjnym) małżeństwem. Pewna noc, podczas której Joanna spotka swojego dawnego ukochanego Alexa (Guillaume Canet), a którą Michael spędzi ze swoją koleżanką z pracy, ponętną Laurą (Eva Mendes), podda w wątpliwość to, co łączyło ich do tej pory. 


Największymi atutami tego filmu są bez wątpienia jego kameralny klimat oraz aktorzy, którzy zostali prześwietnie dobrani do swoich ról (dzięki "Zeszłej nocy" ostatecznie przekonałam się do Keiry Knightley, a Guillaume Canet gra samym spojrzeniem porywająco jak nikt inny).

Jeśli znacie podobne filmy (mi przychodzą na myśl na przykład "Rozmowa z gwiazdą", "Like Crazy", "Zakochać się" czy "Restless"), koniecznie mi o nich napiszcie! 


film: "The Deep Blue Sea", reż. Terence Davies, 2011


Film Terrence'a Davisa to czysta filmowa melancholia, w której historia spełnia raczej drugorzędną rolę: żona sędziego (Rachel Weisz) wdaje się w pełen pasji romans z pilotem sił powietrznych (Tom Hiddleston), który okazuje się być natomiast czystą destrukcją. 

Mam wrażenie, że to obraz, który wymaga naprawdę szczególnej atmosfery seansu - zaburzona chronologia i bardzo duży ładunek naprawdę intymnych, niełatwych emocji, a także miejscami teatralne aktorstwo sprawiają, że może wydawać się on dosyć trudny w odbiorze, podczas gdy z drugiej strony te cechy sprawiają, że "The Deep Blue Sea" jest tak wyjątkowy.


To również film, dzięki któremu chcę poznać resztę ról Toma Hiddlestone'a, a Rachel Weisz jest w nim wprost zachwycająca.


książka: Jan Jakub Kolski, "Kulka z chleba", 1998


To jest najbardziej osobiste odkrycie i na pewno sami macie wiele podobnych, swoich własnych - ja czytając "Kulkę z chleba" przekonałam się, że mój ulubiony polski reżyser, Jan Jakub Kolski, jest artystą totalnym i uwielbiam to, że mogę nie tylko z zamiłowaniem oglądać jego filmy, ale również czytać jego książki. Tą pierwszą zachwyciłam się od pierwszych stron.
W swojej debiutanckiej powieści Kolski przenosi się znów w rejony znane chociażby z filmów "Jańcio Wodnik", "Pograbek" czy "Historia Kina w Popielawach"Można odnaleźć w niej nie tylko silne fascynacje realizmem magicznym Gabriela Garcii Marqueza, ale także spotkać samego kolumbijskiego pisarza pod postacią jednego z bohaterów. "Kulka z chleba" to powieść metaliteracka, przepiękna rozprawa o byciu pisarzem i o zmaganiu się z przeszłością - nie tylko własną, ale także kreowanego, powieściowego świata.
Już nie mogę doczekać się przeczytania kolejnej powieści Kolskiego (a także następnego filmu reżysera, o ostatnim, "Zabić bobra", pisałam TUTAJ).

fotografie: listal.com

4 sierpnia 2013

Kurczak ze śliwkami

Poulet aux prunes
reżyseria: Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi
scenariusz: Vincent Paronnaud, Marjane Satrapi
2011

Marjane Satrapi i Vincent Paronnaud po wspaniałej animacji "Persepolis" (pisałam o niej kiedyś TU) powrócili z filmem,  w którym melodramatyczna historia ubrana jest w konwencję realizmu magicznego. "Kurczak ze śliwkami" to opowieść o świecie, w którym nie ma kompromisu. Główny bohater, skrzypek Nasser-Ali (Mathieu Amalric), utraciwszy bezpowrotnie swoją wielką miłość Irâne (oszałamiająco piękna Golshifteh Farahani), a następnie jedyną radość życia, jaką była gra na ukochanych skrzypcach, postanawia, że za osiem dni umrze. Zasuwa ciężkie zasłony w swojej sypialni i pozbawiony najmniejszego promienia słońca zaczyna rozmyślać nad swoją przeszłością.


Poszczególne epizody z życia głównego bohatera prezentują nie tylko jego historię, ale także osobowość i temperament. Autorzy filmu oddali Nasserowi-Alemu głos i to jego punkt widzenia jest jedynym, który poznaje widz.
Natężenie uczuć w filmie Paronnauda i Satrapi jest ogromne, bo to również prawdziwa mieszanka emocjonalnych skrajności. I chyba właśnie to sprawiło, że przez cały czas szczerze kibicowałam bohaterowi mając nadzieję, że jednak porzuci swoją dramatyczną decyzję, pomimo że jego przeznaczenie poznaje się właściwie na samym początku filmu. Nasser-Ali jest beznadziejnym przypadkiem, fatalnym ojcem i mężem w zaaranżowanym małżeństwie z nieco despotyczną, ale zakochaną w nim bez pamięci Faringuisse (Maria de Medeiros), a jednak jego przeszłość, wrażliwość, talent i wspomnienia pozwalają mieć dla niego bardzo dużo wyrozumiałości.


Muzykę do "Kurczaka ze śliwkami" skomponował Olivier Bernet i jest to naprawdę przepiękna ścieżka - nieco smutna i poniekąd radosna, a jednocześnie nieprawdopodobnie melancholijna. Konkretne palety barw dyktują filmowi tempo -bardziej dynamiczne momenty szczęścia przesycone są różami, żółciami, bielą, kwiatami oraz imponderabiliami, które pomagają widzieć świat bardziej magicznym, niż jest w rzeczywistości (jak fantazyjny zegar, który Nasser-Ali traktował jako najważniejszą część swojej miłosnej taktyki czy rozmowy o konieczności tworzenia muzyki ze złapanych westchnień). Gdy jednak bohater poddaje się wyniszczającej rezygnacji, ekran wypełniają brązy, cienie i czerń, spotkania z Aniołem Śmierci, kolejne osobiste porażki i bardzo dużo dymu.


Właściwie jedynym zarzutem, który nasunął mi się na myśl tuż po seansie filmu pozostaje zagadka dziwacznej, kampowej "sekwencji amerykańskiej". Nasser-Ali rozmyśla nie tylko o swojej przeszłości, ale również o przyszłości swoich dzieci i to jest właśnie jedna z takich wizji. To w niej jego syn emigruje i zmienia się w everymana z reklam płatków śniadaniowych i zakłada perfekcyjnie stereotypową rodzinę. Te sceny, silnie odbiegające stylistycznie od reszty filmu, mogą co prawda symbolizować kontrast pomiędzy osobowościami nieszczęśliwego, nieudolnego w ojcostwie, ale refleksyjnego Nassera-Alego oraz jego syna Cyrusa, niestety, ostatecznie równie nieudolnego i kompletnie bezrefleksyjnego, ale mimo wszystko szczęśliwego.
Nieco kiczowata wydała mi się też być scena spotkania Nassera-Alego z Azraelem, Aniołem Śmierci (Edouard Baer), z drugiej jednak strony, dało to twórcom filmu okazję do wplecenia sekwencji animowanej w stylu doskonale znanym z "Persepolis" (co we mnie wzbudziło autentyczną ekscytację).


Tytułowy kurczak ze śliwkami, niegdyś ukochane danie Nassera-Alego, jest potrawą co najmniej dwuznaczną - z jednej strony Faringuisse ma nadzieję, że przygotowując danie wydobędzie ze swojego męża jakąkolwiek pozytywną emocję. Z drugiej jednak strony, odrzucony przez Nassera-Alego kurczak w jednej chwili zamienia się w kolejny symbol jego kategorycznej rezygnacji z życia.


"Kurczak ze śliwkami" to film olśnień i czarów. Historia, która pomimo swojego dramatyzmu pełna jest (jeszcze nie wiem, czy zaraźliwej!) pasji dążenia do idealnego życia, uśmiechów wywołanych figlarnymi detalami scenariusza oraz zachwytów prowokowanych przez wysmakowane kadry.
Ja się zachwyciłam.


fotografie: mftm.gr, listal.com, vecizsozler.com, toutlecine.com