31 marca 2014

Grand Budapest Hotel

reż. Wes Anderson
scen. Wes Anderson
2014


Pewien pisarz (Tom Wilkinson) uważa, że najlepsze inspiracje do tworzenia książek przynosi mu samo życie. Aby przekonać nas, widzów, iż jego powieści są wybuchową mieszanką jego fantazji i zasłyszanych historii, sięga pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz i opisuje nam swój pobyt w lekko podupadłym Grand Budapest Hotel. To tam, jeszcze piękny, młody i ciekawy świata (na dodatek o aparycji Juda Law), spotkał niejakiego pana Mustafę (F. Murray Abraham), tajemniczego bogacza, który podczas wspólnej kolacji opowiedział mu szczegółowo pewne wydarzenia ze swojej młodości.


Te sekwencje w formie retrospekcji przenoszą nas do lat 30. w fikcyjnej Republice Żubrówka, którą Wes Anderson zasiedlił masą fantastycznych bohaterów i powiązał ich siecią historii, które w efekcie dają film będący nie tylko koktajlem gatunków, ale i wspaniałą, błyskotliwą, czarującą, ale i nieco nostalgiczną opowieścią o pasjach, namiętnościach i pewnym obrazie. Głównymi bohaterami filmu są Gustave H. (rewelacyjnie obsadzony Ralph Fiennes), doskonały portier hotelu Grand Budapest i miłośnik kobiet (ważne, by były dojrzałe, majętne i blond) oraz Zero (Tony Revolori), boy hotelowy, który staje się powiernikiem, wybawicielem, ale i prawdziwym przyjacielem Gustava. 



Mam wrażenie, że "Grand Budapest Hotel" powstał po to, by Wes Anderson mógł dać upust swojej nieograniczonej wyobraźni: kilkunastu bohaterów, wiele małych historii tworzących osobliwy gatunkowy patchwork oraz ogromna dbałość o estetykę... w tym przypadku absolutnie nie jest to zarzut. Połączenia między tymi mininarracjami są bardzo błyskotliwe, bo sam Anderson ma naprawdę wspaniałe poczucie humoru, miejscami nieco czarne, ale zawsze rozbrajające. Każdy bohater to zupełnie osobna, fascynująca historia - zakochana w Gustavie Madame D. (Tilda Swinton), ofiarowująca w spadku swojemu kochankowi cenny (aczkolwiek nieco szkaradny) obraz przedstawiający chłopca z jabłkiem, jej syn Dmitri (wspaniały Adrien Brody), furiat i despota, któremu towarzyszą trzy siostry (wyglądające jak zdjęte z obrazów Gustava Klimta, wymienianego przez kostiumografkę, Milenę Canonero jako jedną z głównych inspiracji), jego usłużny znajomy-zabijaka (Willem Dafoe) nie rozstający się ze swoimi kastetami, najgorszy portier na świecie (Jason Schwartzman), prawy i odważny adwokat (Jeff Goldblum), urocza pomocnica najsłynniejszego cukiernika w mieście (Saoirse Ronan), główny macho więzienia Ludwig (Harvey Keitel) czy dobroduszny oficer policji (Edward Norton) - tworzą wielobarwną galerię złożonych osobowości.



Wesa Andersona można kochać, lub nie znosić, bo jego specyficzny styl z pewnością bywa dla niektórych widzów męczący. "Grand Budapest Hotel" to jednak film, który warto obejrzeć choćby ze względu na wciągającą (miejscami może wręcz pozornie chaotyczną) plątaninę wątków i liczne odwołania do innych dzieł sztuki czy popkultury (tatuaże Ludwiga są piękną parodią najgorszych przykładów więziennej sztuki tatuażu, autotematyczna rola Adriena Brody przywodzi na myśl jego występ w "O północy w Paryżu" Woody'ego Allena, a niektóre kostiumy i kadry są niemal identyczną kopią malarstwa Klimta, Łempickiej czy Grosza). 
Ja podczas seansu kilkakrotnie wydałam szczery okrzyk zachwytu.



PS. Mam do tego filmu dosyć osobisty stosunek z jeszcze jednego powodu, poza absolutnym uwielbieniem dla Wesa Andersona: zdjęcia do "Grand Budapest Hotel" kręcone były w Sudetach (czyli najpiękniejszych górach regionu, z którego pochodzę) oraz niemieckim mieście Görlitz, które było niegdyś jednym z moich ulubionych celów szybkich wycieczek (trudno się dziwić, patrząc na klimatyczne uliczki, czarujące zaułki i przepiękne kamienice). Mój ulubiony moment w filmie to natomiast scena, w której Gustave po ukradnięciu ze ściany "Chłopca z jabłkiem" chce zakryć powstałe puste miejsce na ścianie innym dziełem sztuki. Rozgląda się wokół i wybiera "coś szkaradnego", co okazuje się być... obrazem Egona Schiele.


fotografie: cinemania.es, listal.com


28 marca 2014

Alfabet Wesa Andersona - część 2

Część pierwsza Alfabetu Wesa Andersona znajduje się TUTAJ.

M - Moonrise Kingdom

Suzy (Kara Hayward) i Sam (Jared Gilman) mają po dwanaście lat, ale czują się już właściwie dorośli. Oboje są nierozumianymi przez otoczenie outsiderami: Suzy mieszka z rodzicami-prawnikami (Frances McDormand i Bill Murray), maluje powieki na zielono i nie rozstaje się ze swoją lornetką, małym kotkiem i książkami pełnymi magicznych historii. Podczas gdy Sam spędza przymusowe wakacje na obozie dla skautów.
Również i w tym filmie znajdziemy tematy i motywy, które stały się już cechą charakterystyczną twórczości Wesa Andersona: wspaniałe poczucie humoru, skomplikowane relacje rodzinne, werteryczne dziewczynki, błyskotliwi, wyalienowani chłopcy i nostalgia za dzieciństwem, w którym wszystko jest jednocześnie hiperpoważne i zupełnie błahe... 
O filmie pisałam TUTAJ.


O - Opiekun

Mam na myśli artystycznego (nieformalnego) opiekuna, którym dla Wesa Andersona jest sam Martin Scorsese. Mistrz najpierw nazwał "Bottle Rocket" - pełnometrażowy debiut Andersona - jednym z najlepszych filmów lat 90., a następnie napisał, iż Wes ma "szczególny rodzaj talentu: wie, jak ukazać proste radości oraz interakcje między ludźmi tak dobrze i z taką głębią. Taki rodzaj wrażliwości jest bardzo rzadki w świecie kina". Scorsese uważa również, że filmy Andersona są zarówno zabawne, jak i poruszające, a specyficzny związek, jaki wytwarza się między nim-widzem, a bohaterami z ekranu porównuje z relacją, jaką sam zawiązywał z postaciami z filmów Jeana Renoira, które oglądał, gdy był jeszcze dzieckiem.
Więcej przeczytacie TUTAJ.

P - Przestrzeń

Przestrzenie w filmach Wesa Andersona nie dosyć, że są pełne smakowitych detali (które po pierwsze, charakteryzują wyjątkowy styl estetyki jego kina, ale także służą jako dodatkowe opisy bohaterów), zazwyczaj bywają klaustrofobiczne. Przypomnijcie sobie łódź Steve'a Zissou, dom, w którym mieszkała rodzina Suzy, głównej bohaterki "Moonrise Kingdom", lub tytułowy Genialny Klan. Pociąg, który jechał do Darjeeling, lub wspominany w poprzednim wpisie hotel...
Każda taka schizofreniczna przestrzeń to w kinie Andersona zupełnie osobny świat, który, w połączeniu ze światami z innych filmów tworzy wspaniały obraz nieograniczonej wyobraźni reżysera.



R - Reklamy

Wes Anderson jest również cenionym reżyserem reklam. Ma na swoim koncie zrealizowanie spotów dla Ikei, American Express, SoftBank (w której pojawia się uroczo wystylizowany Brad Pitt) czy Stella Artois. Każdy z klipów jest kwintesencją stylu Andersona, błyskotliwym mikroopowiadaniem, pełnym odwołań z jednej strony do jego własnej twórczości, ale także do innych dzieł filmowych.
Ja najbardziej cenię współpracę reżysera z Pradą.

Pierwszą miniserię reklam zapachu Candy - stworzony wspólnie z Romanem Coppolą zainspirował film "Jules i Jim" Françoisa Truffauta, a w główną bohaterkę wcieliła się jedna z najciekawszych aktorek francuskich młodego pokolenia, Léa SeydouxDrugi to "Castello Cavalcanti", w której główną rolę (kierowcy zagubionego na włoskiej prowincji) zagrał jeden z ulubionych aktorów Andersona, Jason Schwartzman i jest to swoisty hołd dla mistrza kina włoskiego, Federico Felliniego ("Candy" i "Castello Cavalcanti" to również typowe przykłady filmu modowego - o co chodzi, przeczytacie TUTAJ).

Nic tylko podziwiać!


Reklamy Wesa Andersona możecie obejrzeć na przykład TUTAJ.



S - Szkoła Rushmore

Czyli główne miejsce akcji filmu "Rushmore", uznawanego przez wielu za najwybitniejszy film Andersona.
Max Fischer (świetny Jason Schwartzman) jest uczniem tej prestiżowej szkoły i najaktywniejszym uczestnikiem (oraz pomysłodawcą) zajęć pozalekcyjnych. Marzy o byciu kimś wielkim, kimś znaczącym, a Rushmore, które daje mu tego namiastkę, staje się jego całym życiem. Wypełnione do granic możliwości najróżniejszymi aktywnościami życie Maxa komplikuje się znacznie, gdy na jego drodze pojawia się czarująca pani Cross (Olivia Williams). Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że jej urok zaczyna działać również na Hermana Blume'a (Bill Murray), nauczyciela i, do pewnego czasu, najbardziej zaufanego powiernika Maxa.



"Rushmore" jest czymś znacznie więcej, niż autorskim potraktowaniem gatunku high school comedy. To metafora młodości, dojrzewania i poszukiwania swojego miejsca na ziemi (to motyw, który będzie nieustannie powracał w filmografii reżysera). Wes Anderson sięga do swoich ulubionych tematów, ubiera młodzieńczy bunt w płaszcz groteski, a jednocześnie (co jest w tym filmie wprost cudowne!), traktuje swojego bohatera z pełnią zrozumienia.
Pełną recenzję filmu znajdziecie TUTAJ.


W - Walizki

Nie mogłam się powstrzymać przed umieszczeniem tego hasła...

Słynne (i na każdym roku przeze mnie podkreślane) upodobanie Wesa Andersona do filmowych detali zaowocowało współpracą reżysera z marką Louis Vuitton - to jej główny projektant, Marc Jacobs podjął się zaprojektowania walizek, z którymi podróżują bohaterowie "Pociągu do Darjeeling" (te kolorowe plamki, które na nich widać to w rzeczywistości inicjały byłego właściciela, a także obrazki dzikich zwierząt jak słonie, antylopy czy nosorożce oraz palmy narysowane przez brata reżysera!).

Z - Zissou

"Podwodne życie ze Stevem Zissou" to pięknie wystylizowany film, okraszony wielką dawką rewelacyjnego poczucia humoru. Tytułowy bohater (kapitalny Bill Murray) jest oceanografem, który tworzy słynne filmy dokumentalne opisujące jego pasjonujące podróże. Podczas jednej z takich wypraw ginie (pożarty przez rekina-jaguara) Esteban - najbliższy współpracownik i jednocześnie najlepszy przyjaciel Zissou. Ten poprzysięga zemstę na potworze i wyrusza w kolejną podróż.



Poza tytułową gwiazdą mórz na ekranie pojawiają się Eleanor Zissou (Anjelica Huston), żona, "mózg" każdej operacji, Ned Plimpton (Owen Wilson), podający się za syna Steve'a, ciężarna Jane (Cate Blanchett), reporterka gromadząca materiał do artykułu o swoim idolu-oceanografie, a także barwna galeria współpracowników Zissou, wśród których chyba na największą uwagę zasługuje Klaus (świetny Willem Dafoe), niemiecki mechanik oraz Bill (Bud Cort), wysłannik skarbówki posługujący się płynnie językiem filipińskim. 
O filmie pisałam TUTAJ.



fotografie: listal.com, tumblr.com, sojo.net

24 marca 2014

Alfabet Wesa Andersona - część 1

Wielokrotnie pisałam tutaj, że jestem wręcz fanatyczną miłośniczką kina Wesa Andersona. Dlatego też z okazji premiery jego najnowszego filmu (która już w najbliższy piątek!) przygotowałam coś, co wprawi nas wszystkich w odpowiedni przedpremierowy klimat:

A - Aktorzy


Naprawdę uwielbiam, gdy reżyserzy zapraszają swoich ulubionych aktorów do ponownej współpracy. Jestem przekonana, że zawsze świadczy to o ogromnym zaufaniu z obu stron oraz świetnym, twórczym klimacie na planie, który pozwala wszystkim czuć się komfortowo. Nie inaczej jest w przypadku Wesa Andersona - Owen Wilson, Jason Schwartzman, Bill Murray (mówi się, że to Wes Anderson odkrył Billa Murray'a dla kina niezależnego. Zaproponował aktorowi rolę w "Rushmore", mimo że wiedział, iż stawką Murray'a było wtedy 9 milionów, a budżet filmu był niewielki. "No to obedniemy trochę zer" - miał powiedzieć Bill. I obciąć dokładnie trzy), Anjelica Huston, Willem Dafoe, Tilda Swinton, Adrien Brody czy Waris Ahluwalia - to nazwiska, które (ku mojej wielkiej uciesze) powtarzają się w listach obsadowych.
Ale jeśli miałabym z wymienionych wyżej nazwisk wybrać moją najulubieńszą konfigurację, bez wątpienia będzie to Wes Anderson i Jason Schwartzman


B - Baumbach Noah
C - Coppola Roman

To najwierniejsi współpracownicy Andersona w zakresie pisania scenariuszy.
Roman Coppola jest synem Francisa Forda Coppoli i tak, tak, bratem Sophii, z którą wielokrotnie pracował na planie (jako drugi reżyser lub producent). Jest również autorem reklam i teledysków (współpracował z Mobym, The Strokes, Marianne Faithfull czy Kylie Minogue).


Noah Baumbach natomiast jest nie tylko oryginalnym scenarzystą, ale również cenionym reżyserem. Jego (autobiograficzny) film "Walka żywiołów" został świetnie przyjęty przez krytykę i dał nazwę angielskiemu folkowo-rockowemu zespołowi Noah And The Whale, który stworzył kombinację imienia reżysera z oryginalnym tytułem "The Squid and the Whale". Sam Noah ma natomiast syna, któremu nadał imię Rohmer, w hołdzie mistrzowi francuskiego kina, Ericowi Rohmerowi
Kilka miesięcy temu było o Baumbachu szczególnie głośno w kontekście filmu "Frances Ha", który stworzył wspólnie ze swoją ukochaną, Gretą Gerwig (to ona również zagrała tytułową bohaterkę). 


D - Darjeeling

Czyli cel podróży głównych bohaterów "Pociągu do Darjeeling" (prawdopodobnie mojego ulubionego filmu z całej filmografii Andersona).
Peter (Adrien Brody), Jack (Jason Schwartzman) i Francis (Owen Wilson) to trzej bracia. Po roku nie rozmawiania ze sobą rozpoczynają podróż, podczas której chcą się zjednoczyć, odkryć samych siebie i otworzyć na to, co proponuje im świat. Tytułowy pociąg do Darjeeling ze swoimi wzorzystymi tapetami i specyficzną obsługą stanie się dla nich nie tylko środkiem transportu, ale także osobliwą przestrzenią do podsumowania dotychczasowego życia. 
O filmie pisałam TUTAJ.


F - Fantastyczny pan Lis

Wspaniała animowana ekranizacja prozy Roalda Dahla to jeden z moich najulubieńszych filmów animowanych wszech czasów. 
Tytułowy główny bohater (mówiący obłędnym głosem George'a Clooney'a) bez skrupułów okrada szkaradnych farmerów z małej wsi. Poszkodowani postanawiają więc wypowiedzieć mu wielką wojnę. Film z punktu widzenia estetyki jest naprawdę oszałamiający, to również skarbnica świetnego humoru i szczegółów, które sprawiają, że chce się do niego wracać i odkrywać te detale ponownie.



G - Genialny Klan

To właśnie od "Genialnego klanu" rozpoczęła się moja przygoda z Wesem Andersonem (ale, przyznam szczerze, miłością zapałałam do niego nieco później). 
Dysfunkcyjna rodzina, perwersyjna przyjemność w wypełnianie kadrów detalami, które możliwe są do odkrycia dopiero, gdy naciśniemy przycisk "pauza", barwna galeria zakręconych postaci (każda z własnym, jednakowo fascynującym, mikrokosmosem problemów, radości i dziwactw)... 
Plus, Stylówka Margot Tenenbaum (Gwyneth Paltrow): oczy wymalowane na czarno, tenisowa sukienka, torebka Birkin - bohaterka, wzorowana najprawdopodobniej na wizerunku Nico, modelce, jednej z muz Warhola, wokalistce Velvet Underground, wzbudziła podobną sensację, co sam film.




H - Hotele

Być może hotel, jako miejsce akcji, i jednocześnie bardzo interesująca przestrzeń do analizy, dołączyła na stałe do ulubionych przestrzeni Wesa Andersona. To przecież budynek pełen - identycznych, lub przeciwnie, dekorowanych różnorodnie - pokojów, które stanowią jedną całość, ale jednocześnie stają się na chwilę zupełnie osobistymi przestrzeniami dla osób, które je zasiedlają. To również zbiorowisko postaci, które pozornie przez pewien okres mieszkają zupełnie niezależnie od siebie, a jednak, poprzez bliskość i charakter budynku, tworzą w tym czasie zadziwiającą społeczność.
Zanim powstał "Grand Budapest Hotel", istniał już "Hotel Chevalier" (jako uzupełnienie jednego z wątków "Pociągu do Darjeeling"), czyli krótkometrażowa opowieść o pewnej miłości (a właściwie jej braku). W rolach głównych wystąpili Jason Schwartzman i Natalie Portman, a film (będący kwintesencją stylu reżysera) możecie obejrzeć TUTAJ.


K - Kostiumy

Jak wszystko w universum Wesa Andersona, również kostiumy nie mogą być zbiorem przypadkowych części garderoby. Zazwyczaj odpowiedzialna jest za nie żywa legenda kostiumografii, pochodząca z Włoch laureatka trzech Oscarów - Milena Canonero.
Artystka była stałą współpracowniczką Stanley'a Kubricka ("Barry Lyndon", "Mechaniczna pomarańcza"), stworzyła również niezapomniane kostiumy do "Marii Antoniny"
W przypadku najnowszego filmu Andersona, "Grand Budapest Hotel", inspiracjami dla Canonero były przede wszystkim fotografie Man Raya i George'a Hurrella, a także malarstwo Gustava Klimta, Keesa van Dongena, Tamary Łempickiej oraz George'a Grosza.


Co ciekawe, samego Wesa Andersona (i jego garnitury przestraszonego maturzysty) można odnaleźć na listach najlepiej ubranych reżyserów.

*   *   *
Niektóre informacje pochodzą z tekstu Barbary Hollender "Artysta, który innym ofiarowuje przyjaźń", który można znaleźć na stronie Rzeczpospolitej oraz TEGO tekstu na stronie Vanity Fair.

Ciąg dalszy nastąpi...

fotografie: hollywoodreporter.com, filmweb.pl, listal.com, blogs.indiewire.com

21 marca 2014

W Międzyczasie...

Przez kilka ostatnich miesięcy blog był nieco zaniedbany. Muszę przyznać, że moja aktywność filmowa również była zaniedbana i jest mi z tego powodu trochę głupio (bo naprawdę uwielbiam zarówno oglądać filmy, jak i o nich pisać!), jednak taka przerwa była mi zwyczajnie potrzebna. 
Po pierwsze, żeby zregenerować siły, po drugie, by przekonać się, jak bardzo to lubię, po trzecie, by powrócić tu z nowymi pomysłami i fajną energią.
Przez pięć miesięcy mieszkałam i studiowałam w Madrycie, a pobyt ten był na tyle interesujący i ważny, iż pomyślałam, że warto opowiedzieć Wam o moich ulubionych filmowych akcentach, które pojawiły się w międzyczasie...




Znaczki ze znanymi osobami na niedzielnym pchlim targu 
na Plaza Mayor w Madrycie.
Moim ulubieńcem w tym zestawie jest bez wątpienia znaczek z Yodą.

Ekscytujące Spotkania

Ekscytujących filmowych spotkań nie przeżyłam wiele, ale każde z nich do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Podczas pierwszej wizyty w Muzeum Prado minęłam się z Michaelem Haneke (który dzień wcześniej otrzymał w Madrycie nagrodę Príncipe de Asturias). Innego dnia w dzielnicy Lavapiés niemal zderzyłam się z Eduardo Noriegą, a w Malasañi z Eleną Anayą (możecie się domyślić, że dla mnie, jako wielkiej fanki kina hiszpańskiego było to pewne przeżycie...).
Natomiast w październiku miałam okazję uczestniczyć w pokazie filmu "Mroczny przedmiot pożądania" Luisa Buñuela, w którym jedną z głównych ról zagrała Ángela MolinaÁngela była również gościem pokazu i opowiadała o swojej współpracy z mistrzem, który w jej relacjach jawi się jako osoba bardzo błyskotliwa, szalenie kreatywna, z niepowtarzalnym poczuciem humoru.
A sama Ángela to kobieta-wulkan (a ja uwielbiam ją od momentu zobaczenia jej w "Drżącym ciele" Pedro Almodóvara), do pokochania od pierwszego wejrzenia.



Matadero Madrid

Matadero niedawno zostało uznane za jedno z absolutnie najważniejszych miejsc na kulturalnej mapie Madrytu (tuż obok Muzeum Prado i Muzeum Reina Sofia). Kompleks budynków (wybudowany w 1911 roku), niegdyś będących rzeźnią, obecnie mieści wiele instytucji (jak centrum designu czy nowoczesne kino) i galerii, a także jest platformą dla różnorakich działań kulturalnych. Ja odwiedziłam Matadero między innymi podczas Madrid Fashion Film Festival, o którym pisałam TUTAJ, ale to również przestrzeń dla koncertów, sztuki konceptualnej czy pokazów filmowych (szczególnie dokumentów i krótkich metraży) oraz teatralnych.
Poza tym, to po prostu kapitalne miejsce z punktu widzenia architektonicznego - uwierzcie mi, w piękny słoneczny dzień filiżanka kawy wypita na dziedzińcu Matadero sprawia, że cały tydzień wydaje się po prostu milszy.




Kulturalna Szafka

To nie jest element madrycki, tylko łódzki, ale ponieważ efekt pracy zobaczyłam dopiero po powrocie, piszę o nim właśnie teraz.
Kilka miesięcy temu dostałam supermiłego maila od Remka zajmującego się Fundacją Kulturalna Szafka, czyli organizacją, której działania doprowadziły do stworzenia drukowanego magazynu o kulturze, dostępnego (przynajmniej na razie) w wybranych miejscach w Łodzi.
Treść magazynu stanowią wybrane przez redakcję Kulturalnej Szafki teksty blogerów, a ja miałam swój skromny udział w tym przedsięwzięciu mogąc dołączyć do zestawu tekstów do numeru 1. swoją recenzję "Kurczaka ze śliwkami" (o ).



15 marca 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave.

reż. Steve McQueen
scen. John Ridley
2013


Pomyślałam, że filmowi, który zdobył najważniejszego Oscara należy się osobny wpis. Fakt, że to właśnie "Zniewolony..." otrzymał tę nagrodę nie był żadnym zaskoczeniem - bardzo dobrze zrealizowany obraz o tematyce, która porusza do dziś (szczególnie publiczność amerykańską), z gwiazdorską obsadą i wzruszającą historią - to nie mogło się zakończyć inaczej. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że wśród nominowanych filmów były znacznie bardziej interesujące propozycje: oryginalniejsze pod względem tematu (jak "Ona") czy wyjątkowo nowatorskie realizacyjnie (jak "Grawitacja"), ale na pewno nie można powiedzieć, że film McQueena nie zasłużył na nagrodę.
I właśnie o tym dziś kilka słów.


To, że film jest "poprawny" (żeby nie napisać: "hiperpoprawny") wydaje się być w wielu recenzjach podstawowym zarzutem.
Przypomina mi to jeden z wykładów, na które uczęszczałam w ubiegłym semestrze w Madrycie. Sam przedmiot nazywał się "Picasso" i, jak sama nazwa wskazuje, był bardzo detalicznym, czteromiesięcznym studium twórczości Pabla Picassa. Odkrywając kolejne etapy jego aktywności artystycznej, omawialiśmy oczywiście oba rodzaje kubizmu (analityczny, którego główną cechą była dekonstrukcja prezentowanego obiektu oraz syntetyczny, którego celem było stworzenie jakiegoś wizerunku na zasadzie konstrukcji, stąd jednym z głównych przejawów kubizmu syntetycznego jest collage).
Dlaczego o tym piszę?
Studiując chronologicznie kolejne dzieła kubistyczne (należące do obu nurtów) zauważamy, że te ostatnie są istną wirtuozerią. I dotyczy to również innych kierunków malarskich (jak surrealizm czy impresjonizm). Profesor prowadzący wykład zwracając naszą uwagę na tę prawidłowość dodał: "gdy ruch artystyczny staje się wirtuozerski, kona".
Czy podobną zasadę moglibyśmy zastosować do twórców filmowych? Według mnie tak i właśnie dlatego przywołuję ją dokładnie w tym momencie. McQueen-wirtuozer reżyserii okazuje się być o wiele mniej zajmujący, niż McQueen poszukujący, niepewny i odrobinę rozedrgany (a taki właśnie był jako reżyser "Głodu" i "Wstydu").


"Zniewolony" ma jednak wiele zalet. 
Przede wszystkim, to naprawdę poruszająca historia (poprowadzona i rozwiązana w sposób dosyć prosty, ale jednocześnie zapewniający sukces). To opowieść o Solomonie Northupie (Chiwetel Ejiofor), czarnoskórym mieszkańcu stanu Waszyngton pierwszej połowy XIX wieku, który, będąc wolnym człowiekiem i szanowanym obywatelem, wskutek wstrętnego spisku trafia do niewoli oraz o jego trwającej dwanaście lat tułaczce. 
To również koncert świetnego aktorstwa. McQueenowi udało się zebrać obsadę składającą się zarówno z aktorów, którzy są w czołówce od dawna, jak Brad Pitt (jednocześnie producent filmu) czy Michael Fassbender (o jego współpracy z reżyserem pisałam TUTAJ), jak i takich, którzy dopiero co do niej trafili, jak  Benedict Cumberbatch. W obsadzie wyróżniają się także Paul Dano (od wielu lat pozostający właściwie na granicy mainstreamu i kina niezależnego) oraz dwójka aktorów nieznanych dotychczas szerokiej publiczności, czyli Chiwetel Ejiofor oraz sensacja sezonu, Lupita Nyong'o.



"Zniewolony" jest również filmem przepięknym wizualnie oraz muzycznie. Wspaniale skomponowane kadry - zarówno pod względem umiejscowienia postaci i obiektów w przestrzeni, jak i perfekcyjnej harmonii kolorystycznej - dają wielką przyjemność oglądania. Przepiękną muzykę skomponował klasyk gatunku Hans Zimmer, chociaż chciałoby się, by muzyka była tutaj nieco mniej przewidywalna. Natomiast sekwencje, w których grupy niewolników śpiewają wspólnie na plantacji bawełny bądź na podwórkach swoich skromnych domów, to prawdziwa wirtuozeria.




Przyznam, że "Zniewolony" rozbudził mój apetyt i czekam na kolejny film Steve'a McQueena. Jestem bowiem przekonana, że chwilowe odejście w stronę realizacyjnej wirtuozerii (z zagubieniem, niestety, tych elementów, które w jego kinie intrygowały najbardziej) nie jest drogą ku filmowej miałkości, tylko pewnym eksperymentem, po którym McQueen znów nas pozytywnie zaskoczy.

fotografie: listal.com

3 marca 2014

Oscary 2014 - wielcy zwycięzcy i drobne oczarowania

Muszę przyznać, że przez moment chciałam porzucić pomysł oglądania oscarowej nocy, jednak moja Siostra z bardzo poważną miną oznajmiła mi: "Powinnaś". Przez całą noc śledziłam więc galę i opisywałam ją na facebookowym profilu bloga, pomyślałam jednak, że najlepiej będzie zebrać to wszystko w jednym miejscu (jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy wirtualnie towarzyszyli mi tej nocy, to było po prostu super!).


Niekwestionowanymi triumfatorami 86. edycji rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej okazały się być filmy "Grawitacja" Alfonso Cuarona oraz "Zniewolony. 12 Years a Slave" Steve'a McQueena. Powinnam jednak zacząć od tego, że największą siłą tej gali był nikt inny, jak jej prowadząca - wspaniała, błyskotliwa, przezabawna Ellen DeGeneres.
Pierwszą nagrodę odebrał Jared Leto (Najlepszy Aktor Drugoplanowy) za rolę w filmie "Witaj w klubie" - i muszę przyznać, że był on jednym moich największych faworytów tej nocy. Jego rola zarażonego wirusem HIV transwestyty Rayona to prawdziwy majstersztyk. W podobnych rolach bardzo łatwo o śmieszność czy karykaturę, natomiast Leto jest w tym filmie nie tylko autentyczny, ale również niesamowicie przejmujący. Przemowa Jareda podczas podziękowań za statuetkę okazała się być z kolei jednym z najmocniejszych i najbardziej wzruszających punktów programu. Dziękował przede wszystkim swojej rodzinie (na gali towarzyszyli mu przecudna mama i brat), ale w jego dyskursie nie zabrakło również odniesień do niepokojącej sytuacji politycznej w różnych częściach świata. Cóż - dziś rano obudziłam się jako prawdziwa fanka Jareda Leto.



Byłam bardzo ciekawa, kto dostanie statuetkę za Najlepszą Piosenkę. Zauroczyła mnie zarówno "The Moon Song" Karen O z filmu "Her" (wokalistka przyszła na galę w pięknej czerwonej sukni i wykonała swój utwór przy akompaniamencie Ezry Koeniga, który włożył z tej okazji perfekcyjnie pasujące do jej kreacji czerwone skarpetki), jak i "Happy" Pharrella Williamsa do filmu "Minionki rozrabiają" (zauważyliście, jak świetnie bawiła się Meryl Streep, gdy Pharrell wykonywał swój utwór?), natomiast moim faworytem był chyba zespół U2 z piosenką "Ordinary Love" z filmu "Mandela: Long Walk to Freedom" (występ U2 był według mnie jednym z najmocniejszych elementów całej gali, bezbłędny).
Statuetka powędrowała jednak do Kristen Anderson-Lopez i Roberta Lopeza i było to moje największe rozczarowanie tej nocy, bo piosenka (pochodząca z filmu animowanego "Kraina Lodu", który zgarnął również Oscara w kategorii Najlepszy Film Animowany) niestety w ogóle mi się nie podoba: jest za ckliwa, za nijaka i, naprawdę, cieszyłabym się z każdego innego werdyktu, bo każda z pozostałych trzech piosenek miała w sobie coś wyjątkowego.


Tej nocy aż dwie osoby opuściły Dolby Theatre z dwiema statuetkami.
Pierwszą z nich jest Catherine Martin, pracująca głównie ze swoim mężem, Bazem Luhrmannem (ta współpraca przyniosła jej już wcześniej dwa Oscary - za kostiumy i scenografię do "Moulin Rouge!"). I tym razem okazało się, że życiowo-profesjonalny tandem przynosi jej wyjątkowo dużo szczęścia. Pierwszego Oscara Martin odebrała wczoraj za kostiumy, a drugiego - wspólnie z Beverley Dunn - za scenografię do filmu "Wielki Gatsby" (o filmie pisałam przy okazji jego majowej premiery TUTAJ i TUTAJ). 



Kolejną osobą z dwoma Oscarami jest Alfonso Cuarón, który najpierw (wspólnie z Markiem Sangerem) odebrał statuetkę za Najlepszy Montaż, a następnie - tę dużo ważniejszą - dla Najlepszego Reżysera.
Dla mnie te nagrody są ważne z pewnego dodatkowego powodu: bacznie przyglądam się twórczości trzech meksykańskich reżyserów, którzy zwani są w niektórych kręgach Los Tres Mariachis, a mam tu na myśli Guillermo del ToroAlejandro Gonzáleza Iñárritu i właśnie Alfonso Cuaróna.
Pierwszy raz o Los Tres Mariachis jako o pewnej nieformalnej grupie zrobiło się w Hollywood głośno w 2007 roku, gdy filmy wymienionej trójki reżyserów (którzy prywatnie naprawdę bardzo się przyjaźnią) zdobyły wspólnie aż szesnaście nominacji (były to "Labirynt Fauna" del Toro, "Babel" Iñárritu oraz "Ludzkie dzieci" Cuaróna). 
Iñárritu powiedział wtedy:
"To szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ wszyscy trzej zrobiliśmy filmy skomunikowane ze sobą tematycznie. Wydawałoby się, że stworzyliśmy trylogię zupełnie tego nie planując, ponieważ każdy z nas opowiada o autorytaryzmie, emigracji, dehumanizacji. Film Guillermo del Toro odkrywa przeszłość,  mój - teraźniejszość, natomiast film Cuaróna - przyszłość. Można mieć wrażenie, że powstała trylogia Meksykanów wywodzących się z klasy średniej, żyjących poza krajem i ponadto prezentujących swoje filmu w tym samym czasie, gdy świat chce o tym wszystkim rozmawiać".
(fragment książki En la frontera con Iñárritu, wprowadzenie: Rafael Cerrato, str. 11-12, tłumaczenie własne)

Paradoksalnie, mam wrażenie, że do tej pory to Cuarón był najmniej utytułowanym z całej trójki. "Grawitacja" udowodniła, że jest naprawdę znakomitym reżyserem. 


Nie ukrywam, że prawdopodobnie moim ulubionym Oscarem tego wieczoru jest ten za Najlepszy Scenariusz Oryginalny.
Spike Jonze stworzył (napisał i wyreżyserował!) bowiem piękną, kameralną, ale jednocześnie dosyć odważną historię o mężczyźnie (wspaniały, pominięty podczas nominacji Joaquin Phoenix), który zakochuje się w... systemie operacyjnym (mówiącym superseksownym głosem Scarlett Johansson). O filmie pisałam TUTAJ.
Ellen DeGeneres nie mogła oczywiście powstrzymać się przed skomentowaniem udziału Jonze'a w produkcji wątpliwie inteligentnych tworów filmowych z serii Jackass...


Pisałam bardzo dużo o Oscarze dla Jareda Leto, nie mogę jednak pominąć pozostałych kategorii aktorskich.
Nagrodę za Najlepszą Drugoplanową Rolę Kobiecą zdobyła Lupita Nyong'o za przejmujący (miejscami wręcz rozdzierający) występ w "Zniewolonym". Jej wyjście po nagrodę to bajeczna sukienka i nieco rozedrgane, ale piękne podziękowania w których przedstawiła swojego brata jako najlepszego przyjaciela i w bardzo ładny sposób nawiązała do historii swoich przodków (o czym z resztą opowiada film).


Kategoria Pierwszoplanowa Rola Męska podzieliła publiczność na tych, którzy trzymali kciuki za Leonardo DiCaprio i na tych, którzy liczyli na wygraną Matthew McConaughey
Jestem pewna, że na Leonardo przyjdzie jeszcze czas (jest nieco za młody, żeby przyznawać mu statuetkę "za całokształt", więc ten argument zupełnie do mnie nie przemawia...), bo Matthew był w tym roku po prostu bezkonkurencyjny, a jego rola w "Witaj w klubie" - znakomita. 
I naprawdę nie wiedziałam, że McConaughey jest tak zakręcony i tak... sympatyczny. W swojej przemowie powiedział, że do życia potrzebne mu są trzy rzeczy: coś, co może szanować, coś, na co może czekać i coś, co może gonić - co jednocześnie dodaje mu odwagi. I opowiadając o tych rzeczach naprawdę mnie wzruszył, tak samo, jak wpatrzona w niego przepiękna żona, Camila Alves.


Oscara za Najlepszą Pierwszoplanową Rolę Kobiecą zdobyła Cate Blanchett za występ w filmie "Blue Jasmine". Gdy tylko wyszła na scenę i wypowiedziała pierwsze zdanie pomyślałam: "Co za klasa! Co za poczucie humoru!"
Kate mówiła dużo, ale niesamowicie zajmująco. W swojej błyskotliwej przemowie nazwała swojego męża legendą, swoją agentkę - boginią i pokazała, że jest świetną babką z charakterem.


Najlepszym Filmem okazał się być "Zniewolony. 12 Years a Slave" Steve'a McQueena. Spotkałam się z wieloma opiniami, że jest to film zbyt poprawny i jednocześnie jakby skrojony pod Oscary - zarówno tematycznie, jak i formalnie. Po części muszę się z tą opinią zgodzić. 
Jednocześnie film ten zasługuje na osobny wpis i jeszcze w tym tygodniu postaram się wyjaśnić, dlaczego mimo wszystko cieszę się z takiego werdyktu Akademii.


Co jeszcze warto zapamiętać z wczorajszej gali? 
Pozwólcie, że wypunktuję:
- słynna już na cały Internet selfie zaproponowana przez Ellen Meryl Streep, do której dołączyli się... popatrzcie tylko:


- Radość Meryl Streep na wieść o tym, jak szybko to zdjęcie stało się megapopularne. W ogóle, jak już zapewne zauważyliście, Meryl Streep jest poniekąd moją bohaterką tej gali.

- Początkowo nie byłam fanką numeru Ellen z zamawianiem pizzy (ona naprawdę zamówiła pizzę do Dolby Theatre..!), ale Brad Pitt rozdający talerzyki lub Jared Leto oddający z dumą swój kawałek pizzy mamie - to było czarujące.

- Pewne elementy garderoby, jak butelkowozielona mucha Billa Murray'a czy granatowy garnitur (i perfekcyjnie przyczesana grzywka) Kevina Spacey.

- Brad Pitt dumny z honorowej nagrody dla Angeliny Jolie.


- Paolo Sorrentino, który odbierając Oscara za "Wielkie Piękno" (Najlepszy Film Nieanglojęzyczny) dziękował między innymi Martinowi Scorsese i Maradonie - osobom, które go inspirują.

- Niezaprzeczalna klasa Glenn Close (!) i przepiękna kompilacja In Memoriam o osobach ze świata kina, które odeszły w minionych dwunastu miesiącach.

A które momenty gali Wy zapamiętacie na dłużej?
Jesteście zadowoleni z werdyktu?


fotografie: businessinsider.com, newnownext.com, materiały prasowe Warner Bros, listal.com, swide.com, eonline.com, hollywoodreporter.com.