Po Ozonie w życiu
Fassbendera pojawił się Steve McQueen. Pierwsze spotkanie aktora czekającego na
przełomową rolę i artysty, który zapragnął wyreżyserować swój pierwszy film nie
jest ich najszczęśliwszym wspomnieniem. Gdy Fassbender
dowiedział się, że pewien Anglik planuje wyreżyserować film o
irlandzkim bojowniku, Bobbym Sandsie, który zagłodził się na śmierć w 1981 roku
w ramach protestu przeciwko brytyjskim władzom, miał wątpliwości czy będzie on
odpowiednim kandydatem do opowiedzenia tak ważnego, szczególnie pod względem
emocjonalnym, epizodu z irlandzkiej historii. McQueenowi z kolei w ogóle nie
spodobał się facet, którego spotkał: uznał, że Fassbender jest zbyt
zarozumiały. Aktor i reżyser dali sobie jeszcze jedną szansę: „Głód” powstał, a
Fassbender zagrał jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą) ról w swojej
dotychczasowej karierze.
Michael Fassbender & Steve McQueen
Nie tylko drastycznie
schudł, by wydobyć z opowiadanej historii niezbędny naturalizm, ale także oddał
z ogromnym zrozumieniem desperację i motywację Bobby’ego Sandsa. Sam film
intryguje również pewnym detalem realizacyjnym: jedna ze scen: rozmowa głównego
bohatera z duchownym, ojcem Moranem (Liam Cunningham), to siedemnastominutowa
konwersacja nakręcona na jednym ujęciu: sposób jej zaprezentowania pozwala
bowiem maksymalnie skupić się na jej przejmującej treści.
Michael Fassbender & Liam Cunningham
W rozmowie z włoskim
„Vogue” Fassbender mówił: „Praca ze Stevem jest zawsze wyjątkowym
doświadczeniem, bo on nie działa według żadnych podręczników”. Bez wątpienia
tandem reżysersko-aktorski McQueen-Fassbender to obecnie jeden z
najciekawszych, najodważniejszych, najbardziej bezkompromisowych, a być może
wkrótce i najważniejszych duetów współczesnego kina. Uwaga, z jaką przyglądają
się światu i emocje, jakie wykorzystują do opowiadania historii są ostre jak
uderzenie w policzek.
Ta współpraca dla
rozpędzonej kariery Michaela Fassbendera przyniosła film wywołujący niezliczoną
ilość dyskusji, wśród których na jednym biegunie była nagość i kategorie
wiekowe, na drugim – jednostka zagubiona w mikrowszechświecie swojego miasta,
rodziny i obsesji.
„Wstyd” w reżyserii Steve’a McQueena rzeczywiście okazał się
być jednym z najbardziej intymnych filmów ostatnich lat nie tylko ze względu na
fakt, że Michael Fassbender pojawia się na ekranie w pełnym negliżu
(publikacjom i komentarzom na temat tej nagości mogłabym poświęcić zupełnie
osobny artykuł. Od wypowiedzi George’a Clooney’a, który na rozdaniu Złotych
Globów powiedział, że Fassbender może grać w golfa trzymając ręce za plecami,
po tekst „Rok z życia penisa Michaela Fassbendera” opublikowany na oficjalnym
filmowym blogu „Vanity Fair” – a przecież już dziesięć (!) lat wcześniej
podobne poruszenie wywołała „Intymność” Patrice’a Chereau, nieco odrobinę
później „Marzyciele” Bernardo Bertolucciego). „Wstyd” obnaża przede wszystkim
emocje.
Brandon, główny bohater
grany przez Fassbendera to trzydziestoletni yuppie. Jest przystojny, ma świetną
pracę i prowadzi intensywne życie erotyczne. Piękne obrazki ukrywają jednak
brutalną prawdę: Brandon jest uzależniony od seksu i pornografii, szuka
zaspokojenia u prostytutek, przypadkowo spotkanych kobiet, w internetowych
nagraniach czy masturbując się w toalecie swojego biurowca. Rozświetlony,
wielki Nowy Jork jest dla bohatera z jednej strony pełną pokus kryjówką, z
drugiej: dodaje mu anonimowości. Brandon zagłusza w sobie wszystkie oznaki
niepokoju, szklany klosz jego sterylnego mieszkania pęka jednak wtedy, gdy
wprowadza się tam jego tak samo zagubiona i równie nieszczęśliwa siostra Sissy (Carey Mulligan).
Spokojne tempo filmu i
sceny w zbliżeniach bądź detalu pomagają snuć historię, w której emocje
dominują nad zdarzeniami. Steve McQueen nie daje nam gotowych odpowiedzi. Nie
wiemy zbyt wiele o przeszłości głównego bohatera, nie znamy jego upodobań.
Niemożność określenia wszystkich źródeł problemów Brandona czyni z niego
bohatera jeszcze słabszego, jeszcze bardziej tragicznego, ale i jeszcze
bardziej uniwersalnego. Pewne kontrowersje spowodowało pominięcie Fassbendera w
tegorocznych oscarowych nominacjach. Yago García z hiszpańskiej „Cinemaníi”
odwołując się do „Wstydu” napisał: „To zbrodnia zapomnieć o tym facecie i o tym
filmie” oraz dodał, że jeśli Akademia
uznała ten film (i tę rolę) za zbyt prowokacyjną, można było nominować Fassbendera
chociaż za drugoplanową rolę w „Niebezpiecznej Metodzie” lub „X Men: Pierwsza
Klasa”.
Ciąg dalszy nastąpi,
Korektę całego tekstu wykonał:
Grzesiek Szklarczuk
Artykuł w całości możecie przeczytać
na portalu G-Punkt.pl, dokladnie TUTAJ
fotografie: listal.com
Porównując Wstyd, Intymność i Marzycieli, dla mnie ten pierwszy nie ma sobie równych. Głównie pod względem emocji. I tej przejmującej ciszy - która w gruncie rzeczy krzyczy do widza.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam www.fogdancing.blogspot.com
Ciężko też tak naprawdę porównać te filmy, bo każdy z nich ma inny rejestr emocji, a w kwestii tematyki, poza erotyką nie łączy ich wiele... chyba „Wstyd” jest nieco bliższy „Intymności”, niż „Marzycielom”, tak myślę, ale jak dla mnie ten też pierwszy wygrywa.
Usuńi naprawdę zaskoczyło mnie trochę to budowanie niezdrowej sensacji wokół nagości.
Aj, już się nie mogę doczekać soboty, bo wtedy obejrzę "Wstyd". Zagapiłam się, więc lekko po czasie, ale dzięki temu,że jestem teraz na festiwalu we Wrocławiu film obejrzę w kinie, a nie na komputerze.
OdpowiedzUsuńNa poprzedniej edycji oglądałam "Głód" więc już nie mogę doczekać się kolejnego wcielenia Michael'a :)