19 lipca 2012

Michael Fassbender i Steve McQueen


Po Ozonie w życiu Fassbendera pojawił się Steve McQueen. Pierwsze spotkanie aktora czekającego na przełomową rolę i artysty, który zapragnął wyreżyserować swój pierwszy film nie jest ich najszczęśliwszym wspomnieniem. Gdy Fassbender dowiedział się, że pewien Anglik planuje wyreżyserować film o irlandzkim bojowniku, Bobbym Sandsie, który zagłodził się na śmierć w 1981 roku w ramach protestu przeciwko brytyjskim władzom, miał wątpliwości czy będzie on odpowiednim kandydatem do opowiedzenia tak ważnego, szczególnie pod względem emocjonalnym, epizodu z irlandzkiej historii. McQueenowi z kolei w ogóle nie spodobał się facet, którego spotkał: uznał, że Fassbender jest zbyt zarozumiały. Aktor i reżyser dali sobie jeszcze jedną szansę: „Głód” powstał, a Fassbender zagrał jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą) ról w swojej dotychczasowej karierze. 



Michael Fassbender & Steve McQueen

Nie tylko drastycznie schudł, by wydobyć z opowiadanej historii niezbędny naturalizm, ale także oddał z ogromnym zrozumieniem desperację i motywację Bobby’ego Sandsa. Sam film intryguje również pewnym detalem realizacyjnym: jedna ze scen: rozmowa głównego bohatera z duchownym, ojcem Moranem (Liam Cunningham), to siedemnastominutowa konwersacja nakręcona na jednym ujęciu: sposób jej zaprezentowania pozwala bowiem maksymalnie skupić się na jej przejmującej treści.


Michael Fassbender & Liam Cunningham

W rozmowie z włoskim „Vogue” Fassbender mówił: „Praca ze Stevem jest zawsze wyjątkowym doświadczeniem, bo on nie działa według żadnych podręczników”. Bez wątpienia tandem reżysersko-aktorski McQueen-Fassbender to obecnie jeden z najciekawszych, najodważniejszych, najbardziej bezkompromisowych, a być może wkrótce i najważniejszych duetów współczesnego kina. Uwaga, z jaką przyglądają się światu i emocje, jakie wykorzystują do opowiadania historii są ostre jak uderzenie w policzek. 

 

Ta współpraca dla rozpędzonej kariery Michaela Fassbendera przyniosła film wywołujący niezliczoną ilość dyskusji, wśród których na jednym biegunie była nagość i kategorie wiekowe, na drugim – jednostka zagubiona w mikrowszechświecie swojego miasta, rodziny i obsesji. 


„Wstyd” w reżyserii Steve’a McQueena rzeczywiście okazał się być jednym z najbardziej intymnych filmów ostatnich lat nie tylko ze względu na fakt, że Michael Fassbender pojawia się na ekranie w pełnym negliżu (publikacjom i komentarzom na temat tej nagości mogłabym poświęcić zupełnie osobny artykuł. Od wypowiedzi George’a Clooney’a, który na rozdaniu Złotych Globów powiedział, że Fassbender może grać w golfa trzymając ręce za plecami, po tekst „Rok z życia penisa Michaela Fassbendera” opublikowany na oficjalnym filmowym blogu „Vanity Fair” – a przecież już dziesięć (!) lat wcześniej podobne poruszenie wywołała „Intymność” Patrice’a Chereau, nieco odrobinę później „Marzyciele” Bernardo Bertolucciego). „Wstyd” obnaża przede wszystkim emocje.


Brandon, główny bohater grany przez Fassbendera to trzydziestoletni yuppie. Jest przystojny, ma świetną pracę i prowadzi intensywne życie erotyczne. Piękne obrazki ukrywają jednak brutalną prawdę: Brandon jest uzależniony od seksu i pornografii, szuka zaspokojenia u prostytutek, przypadkowo spotkanych kobiet, w internetowych nagraniach czy masturbując się w toalecie swojego biurowca. Rozświetlony, wielki Nowy Jork jest dla bohatera z jednej strony pełną pokus kryjówką, z drugiej: dodaje mu anonimowości. Brandon zagłusza w sobie wszystkie oznaki niepokoju, szklany klosz jego sterylnego mieszkania pęka jednak wtedy, gdy wprowadza się tam jego tak samo zagubiona i równie nieszczęśliwa siostra Sissy (Carey Mulligan).

 

Spokojne tempo filmu i sceny w zbliżeniach bądź detalu pomagają snuć historię, w której emocje dominują nad zdarzeniami. Steve McQueen nie daje nam gotowych odpowiedzi. Nie wiemy zbyt wiele o przeszłości głównego bohatera, nie znamy jego upodobań. Niemożność określenia wszystkich źródeł problemów Brandona czyni z niego bohatera jeszcze słabszego, jeszcze bardziej tragicznego, ale i jeszcze bardziej uniwersalnego. Pewne kontrowersje spowodowało pominięcie Fassbendera w tegorocznych oscarowych nominacjach. Yago García z hiszpańskiej „Cinemaníi” odwołując się do „Wstydu” napisał: „To zbrodnia zapomnieć o tym facecie i o tym filmie” oraz dodał, że jeśli Akademia uznała ten film (i tę rolę) za zbyt prowokacyjną, można było nominować Fassbendera chociaż za drugoplanową rolę w „Niebezpiecznej Metodzie” lub „X Men: Pierwsza Klasa”.



Ciąg dalszy nastąpi,
Korektę całego tekstu wykonał: Grzesiek Szklarczuk
Artykuł w całości możecie przeczytać na portalu G-Punkt.pl, dokladnie TUTAJ

fotografie: listal.com

3 komentarze:

  1. Porównując Wstyd, Intymność i Marzycieli, dla mnie ten pierwszy nie ma sobie równych. Głównie pod względem emocji. I tej przejmującej ciszy - która w gruncie rzeczy krzyczy do widza.
    Pozdrawiam www.fogdancing.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko też tak naprawdę porównać te filmy, bo każdy z nich ma inny rejestr emocji, a w kwestii tematyki, poza erotyką nie łączy ich wiele... chyba „Wstyd” jest nieco bliższy „Intymności”, niż „Marzycielom”, tak myślę, ale jak dla mnie ten też pierwszy wygrywa.
      i naprawdę zaskoczyło mnie trochę to budowanie niezdrowej sensacji wokół nagości.

      Usuń
  2. Aj, już się nie mogę doczekać soboty, bo wtedy obejrzę "Wstyd". Zagapiłam się, więc lekko po czasie, ale dzięki temu,że jestem teraz na festiwalu we Wrocławiu film obejrzę w kinie, a nie na komputerze.

    Na poprzedniej edycji oglądałam "Głód" więc już nie mogę doczekać się kolejnego wcielenia Michael'a :)

    OdpowiedzUsuń