reż. Bruce Robinson
scen. Bruce Robinson
2011
scen. Bruce Robinson
2011
Jakie filmy oglądacie latem z największą przyjemnością?
A który film stał się Waszym największym rozczarowaniem
ostatnich miesięcy?
Dla mnie to bezapelacyjnie "Dziennik zakrapiany rumem"
Bruce'a Robinsona - ekranizacja "The
Rum Diary", rewelacyjnej (!) książki Huntera
S. Thompsona. Obejrzałam ten film niedawno i po euforii, jaką
wywołała we mnie książka (wspominałam o tym już TUTAJ)
muszę się z Wami podzielić moim prywatnym filmowym niedosytem.
Plaże San Juan, klimat podupadającej redakcji, dekadencja w podejściu do
życia przeciętnych dziennikarzy zupełnie niepoczytnego dziennika, obłędne
samochody i Giovanni Ribisi w roli
zdegenerowanego Moburga - to zalety, dla których nie warto zupełnie przekreślać
filmu Robinsona.
Ale nie jest to film, który koniecznie trzeba obejrzeć...
Jest w nim kilka rozwiązań, których nie potrafię zrozumieć.
Po pierwsze, obsada. Postawa bohaterów, ich szczeniackie podejście do życia
i naiwność w osądach czy rozwiązywaniu problemów była całkiem zrozumiała w książkowej
historii o 26-latkach.
Dlaczego więc w filmowej wersji bohaterowie są o całe dwie dekady starsi
(Czy naprawdę Johnny Depp, z uwagi na
swoją przyjaźń z Hunterem S. Thompsonem
był jedynym możliwym kandydatem do roli Paula Kempa)?
Dzięki temu, niestety, mężczyźni poszukujący życiowej drogi, chcący za
wszelką cenę uratować ideały pobudzane słońcem San Juan, zmienili się w, cóż,
lekko infantylnych naiwniaków.
Po drugie, scenariusz.
Myślę tutaj przede wszystkim o dosyć dziwnym rozwiązaniu, jakim było
połączenie w jedną postać filmową dwóch książkowych.
W historii Huntera S. Thompsona,
główny bohater Paul Kemp poznaje w samolocie piękną i intrygującą Chenault (Amber Heard). Kobieta okazuje się być
dziewczyną Yeamona, dziennikarza pracującego w tej samej redakcji, w której
postanowił zatrudnić się Kemp. W toku wydarzeń pojawia się również Sanderson (Aaron Eckhart), PRowiec, który widzi w Kempie
swojego sprzymierzeńca i zamierza wykorzystać jego talent pisarski do własnych
celów.
W filmie natomiast Yeamona nie ma w ogóle, natomiast to Sandersonowi
przypada w udziale śliczna towarzyszka. Według mnie traci na tym nie tylko
postać męska, ale także bohaterka, która w filmie jest tylko pięknym dodatkiem,
a w książce wprowadzała silne, doskonale odczuwalne napięcie erotyczne.
Po trzecie, gonzo.
I mimo, że "The Rum Diary" nie jest gonzo w
najczystszej postaci, to w "Dzienniku zakrapianym rumem"
brakowało mi właśnie takiej opowieści. Zakręconej, elektryzującej,
fascynującej. Zabrakło mu pikanterii, prawdy, zjadliwości. W zamian za to, film
momentami przypomina promocyjne wideo ekskluzywnego biura podróży.
Bardzo chętnie poczytam o Waszych filmowych oczarowaniach i rozczarowaniach.
Jeśli jednak macie coś na obronę "Dziennika zakrapianego
rumem", także napiszcie o tym w komentarzach (tutaj lub na
Facebooku)!
Podzielam. Co prawda nie czytałam książki (jak to możliwe?), to nasłuchałam się ochów i achów, jakiż to wyśmienite kino. Nie było fajerwerków.
OdpowiedzUsuń