11 lipca 2012

Dziennik Zakrapiany Rumem



reż. Bruce Robinson
scen. 
Bruce Robinson
2011

Jakie filmy oglądacie latem z największą przyjemnością?
A który film stał się Waszym największym rozczarowaniem ostatnich miesięcy?

Dla mnie to bezapelacyjnie "Dziennik zakrapiany rumem" Bruce'a Robinsona - ekranizacja "The Rum Diary", rewelacyjnej (!) książki Huntera S. Thompsona. Obejrzałam ten film niedawno i po euforii, jaką wywołała we mnie książka (wspominałam o tym już TUTAJ) muszę się z Wami podzielić moim prywatnym filmowym niedosytem.


Plaże San Juan, klimat podupadającej redakcji, dekadencja w podejściu do życia przeciętnych dziennikarzy zupełnie niepoczytnego dziennika, obłędne samochody i Giovanni Ribisi w roli zdegenerowanego Moburga - to zalety, dla których nie warto zupełnie przekreślać filmu Robinsona.
Ale nie jest to film, który koniecznie trzeba obejrzeć...


Jest w nim kilka rozwiązań, których nie potrafię zrozumieć.
Po pierwsze, obsada. Postawa bohaterów, ich szczeniackie podejście do życia i naiwność w osądach czy rozwiązywaniu problemów była całkiem zrozumiała w książkowej historii o 26-latkach.

Dlaczego więc w filmowej wersji bohaterowie są o całe dwie dekady starsi (Czy naprawdę Johnny Depp, z uwagi na swoją przyjaźń z Hunterem S. Thompsonem był jedynym możliwym kandydatem do roli Paula Kempa)?
Dzięki temu, niestety, mężczyźni poszukujący życiowej drogi, chcący za wszelką cenę uratować ideały pobudzane słońcem San Juan, zmienili się w, cóż, lekko infantylnych naiwniaków.


Po drugie, scenariusz.
Myślę tutaj przede wszystkim o dosyć dziwnym rozwiązaniu, jakim było połączenie w jedną postać filmową dwóch książkowych.
W historii Huntera S. Thompsona, główny bohater Paul Kemp poznaje w samolocie piękną i intrygującą Chenault (Amber Heard). Kobieta okazuje się być dziewczyną Yeamona, dziennikarza pracującego w tej samej redakcji, w której postanowił zatrudnić się Kemp. W toku wydarzeń pojawia się również Sanderson (Aaron Eckhart), PRowiec, który widzi w Kempie swojego sprzymierzeńca i zamierza wykorzystać jego talent pisarski do własnych celów.

W filmie natomiast Yeamona nie ma w ogóle, natomiast to Sandersonowi przypada w udziale śliczna towarzyszka. Według mnie traci na tym nie tylko postać męska, ale także bohaterka, która w filmie jest tylko pięknym dodatkiem, a w książce wprowadzała silne, doskonale odczuwalne napięcie erotyczne.

Po trzecie, gonzo.
Gonzo to styl reportersko-pisarski, którym wsławił się Hunter S. Thompson. Cechuje się on licznymi wtrąceniami, często odbiegającymi od głównego wątku, gdzie autor nie jest jedynie biernym obserwatorem rzeczywistości, ale z błyskotliwością ją komentuje (czasami nie stroni od kiczu i przesady). 


I mimo, że "The Rum Diary" nie jest gonzo w najczystszej postaci, to w "Dzienniku zakrapianym rumem" brakowało mi właśnie takiej opowieści. Zakręconej, elektryzującej, fascynującej. Zabrakło mu pikanterii, prawdy, zjadliwości. W zamian za to, film momentami przypomina promocyjne wideo ekskluzywnego biura podróży.


Bardzo chętnie poczytam o Waszych filmowych oczarowaniach i rozczarowaniach.
Jeśli jednak macie coś na obronę "Dziennika zakrapianego rumem", także napiszcie o tym w komentarzach (tutaj lub na Facebooku)!

1 komentarz:

  1. Podzielam. Co prawda nie czytałam książki (jak to możliwe?), to nasłuchałam się ochów i achów, jakiż to wyśmienite kino. Nie było fajerwerków.

    OdpowiedzUsuń