2009
reż. Rob Marshall
scen. Anthony Minghella, Michael Tolkin
Błysk, blask, blichtr – Rob Marshall ponownie (pamiętając utrzymane w podobnej stylistyce „Chicago”) pokazuje świat iskrzący się feerią kolorów, ekstatyczną ucztę dla zmysłów wzroku i słuchu, energetyczny wulkan emocji. Jego najnowszy film przyprawia o drżenie rąk, wrzenie krwi, ciarki na całym ciele i zawroty głowy. „Nine” jest przepiękny, kipi seksapilem, powala aktorstwem i nie pozwala o sobie zapomnieć przez długie godziny po seansie.
Film Marshalla powstał na podstawie musicalu (na Broadwayu główną rolę zagrał w nim Antonio Banderas) inspirowanego filmem Federico Felliniego „Osiem i pół”. Rzeczywiście, protagoniści obu filmów – egocentryczni reżyserzy filmowi o imieniu Guido, neurotycy cierpiący na niemoc twórczą, wielbiciele kobiet kompletnie nieumiejący ułożyć sobie życia zarówno zawodowego, jak i prywatnego, są do siebie podobni. Ale nie identyczni.
Daniel Day-Lewis, w odróżnieniu od Marcello Mastroianniego, wykreował postać bardziej skupioną, dramatyczną, niemal na wskroś tragiczną, z charakterystyczną dla siebie umiejętnością zawładnięcia umysłem widza na cały czas trwania seansu. Co ciekawe, to pierwsza tak specyficzna rola w dorobku Day-Lewisa. Tym razem skomplikowane życie uczuciowe postaci staje się niemal równorzędnym bohaterem filmu, co nie pozwala przyrównać tej roli do chociażby Newlanda Archera z „Wieku niewinności” Martina Scorsese. Ponadto, Guido Contini jest równie daleki od romantycznie bohaterskiego kochanka, jakim był Sokole Oko z „Ostatniego Mohikanina” Michaela Manna.
Aktorstwo jest w „Nine” bezapelacyjnie nawet większym atutem niż muzyka i scenografia. Prawie wszystkie role kobiece w filmie są niesamowicie smaczne, znakomicie zagrane i bardziej seksowne niż Claudia Cardinale (moja ulubiona scena – Cardinale jedząca kurczaka z dziecięcymi ognikami w oczach, co zupełnie nie pasuje do profilu zaborczej kochanki), czy Anouk Aimée w „Osiem i pół”. Każda z kobiet ma swoją własną sekwencję muzyczną – piosenkę, która z jednej strony ją definiuje, z drugiej – opowiada pewną historię jak najlepiej wyreżyserowany teledysk.
Penélope Cruz jako Carla, kochanka Guida, jest tak oszałamiająca, że wzbudza pożądanie zarówno u mężczyzn jak i u kobiet. Scena jej tańca w pudrowo-przyciemnionych różach na grubym sznurze powinna być zakazana jako wywołująca zbyt wiele zbyt niedwuznacznych myśli – to chyba pierwsza postać od czasów słynnej Maleny (Monica Bellucci), której kobiety nigdy nie powinny pokazywać swoim mężczyznom.
Najlepszą z ról kobiecych stworzyła bezapelacyjnie Marion Cotillard – Luisa, żona Guida, której nie potrafi (i nie chce?) być wierny, a jednocześnie jedyna osoba, bez której nie może normalnie funkcjonować. Gdy Luisa śpiewa o swoim małżeństwie jest do bólu przejmująca, rozpaczliwa, jakby chciała wyrzucić ze swojej świadomości całą przeszłość. Dopiero, gdy odchodzi, Guido zdaje sobie sprawę z tego, jak desperacko jest mu potrzebna.
Lili La Fleur (świetna jak zwykle Judi Dench), specjalistka od kostiumów, jest dobrym duchem i najlepszą przyjaciółką Guida. Uczy kobiety być żonami, nie dziwkami. Matka Guido – niezrównana Sophia Loren, jest posągową przybyszką z zaświatów, której wspomnienie jest dla syna podporą w najtrudniejszych chwilach jego życia (przepiękna jest scena ich wspólnego walca). Niespodzianką była dla mnie Kate Hudson jako Stephanie – dziennikarka „Vogue’a” próbująca uwieść Guida. Jej numer muzyczny jest utrzymany w wybitnie amerykańskim stylu (i w najlepszym tego słowa znaczeniu kontrastuje znakomicie z wszechobecną włoskością). Stephanie jest jak o niebo lepsza wersja Britney Spears, kipi optymizmem, czaruje, uwodzi Guida, pokazując mu podziw i, paradoksalnie, jest jedną z tych osób, które pomagają mu przejrzeć na oczy i przewartościować dotychczasowe hierarchie.
Świetna jest też Fergie jako Saraghina – nadmorska dziwka, obiekt najwcześniejszych dziecięcych żądz Guida. Gdy zaczęła śpiewać „Be Italian” – piosenkę opowiadającą o najczystszym stereotypie idealnego włoskiego kochanka – skóra zaczęła mi cierpnąć na całym ciele. Ten fragment jest również kapitalny pod względem esetyczno-choreograficznym – emocjonujący układ taneczny i piękne kobiety wybijające rytm tamburynami o swoje odziane w kabaretki uda.
Największym rozczarowaniem filmu jest, niestety, Nicole Kidman jako Claudia, muza Guida. Blednie wśród reszty postaci kobiecych, jest niezbyt interesująca, a śpiewana przez nią piosenka, która mogłaby być jej największym atutem (pamiętając partie wokalne Kidman z „Moulin Rouge” Luhrmanna), okazuje się być nieco bezbarwna, a broni ją jedynie niepowtarzalny klimat rzymskich ulic nocą.
Pomimo znakomitych aktorek, zapierającej dech w piersiach scenografii i wspaniałej muzyki najjaśniej świecącą gwiazdą filmu jest, oczywiście, Daniel Day-Lewis jako Guido Contini. Chodząca charyzma, stworzył kapitalną kreację człowieka, który zgubił się w świecie wielkiej sztuki i wielkich pokus. Jest geniuszem, który nie potrafi powrócić do pracy nad filmem. Zawód reżysera jest dziś przeceniany – mówi Lilli do Guido. On jednak ma tendencję do przeceniania również samego siebie. Celebruje swoje uwielbienie dla hedonizmu nie zważając na konsekwencje, nigdy nie przejmuje się moralnością, błąka się wśród swoich kłamstw marząc jednocześnie (trochę nieświadomie) o ponownej stabilizacji. Pod maską obojętności dla prasy skrywa nieodpartą chęć powrotu na szczyt. Day-Lewis stworzył kolejną niezapomnianą, bezbłędną, wielką kreację aktorską.
Wspaniała jest wspomniana absolutnie włoska atmosfera całego filmu. Włoski akcent, pejzaże czy stylizowane piosenki to jedynie część elementów, które sprawiły, że pokochałam ten wykreowany świat od samego początku. Najciekawsze są bowiem detale, które dopełniają niepowtarzalności tego klimatu – wtrącenia w języku włoskim czy elementy scenografii, jak drzewka cytrynowe w donicach w restauracji, symbolizujące południowy klimat Italii.
Skojarzenia z „Osiem i pół” przywołują także sceny retrospekcji z dzieciństwa Guida – wspomnienia jego pierwszych fascynacji kobietami i kar, które go za to czekały. Mały Guido przybiega do siebie dorosłego w ostatniej scenie. Zamykając klamrą to, co przeszedł do tej pory, oddziela wspomnienia od teraźniejszości grubą kreską i kręci nowy film – o człowieku, jakim się stał. O mężczyźnie, który chce odzyskać swoją żonę, najważniejszą osobę w jego życiu.
„Nine” jest przykładem tego, co kocham w kinie najbardziej. Opowiadając o namiętności sam się nią staje, jakby nie było żadnych granic między fikcją a rzeczywistością. Ja w ten wykreowany świat jestem gotowa zanurzyć się bez reszty, bo zdecydowanie warto się zachwycić.
zdjęcia: filmweb.pl
recenzję można znaleźć też tutaj:
www.g-punkt.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz