Niesamowicie cieszy mnie fakt,
że w kinie młodość to nie tylko high school i udawane miłostki. Już od dawna
jest ona w filmach pełnoprawną bohaterką, o której można napisać bardzo wiele,
a ja chcę pokazać kilka bardzo inspirujących portretów młodości, która
zachwyca, niepokoi, intryguje i wzrusza.
Młodość poszukująca
W 1964 roku Paul Simon napisał przepiękną piosenkę o dźwiękach ciszy.
Muzyk chciał tym utworem upamiętnić mający miejsce rok wcześniej zamach na J.
F. Kennedy’ego, więc wraz z Artem Garfunkelem nagrał kawałek „Sound of
Silence”, który nie tylko przyniósł duetowi Simon & Garfunkel
międzynarodową popularność, ale trzy lata później pojawił się w filmie, który
do dzisiaj jest jednym z najważniejszych obrazów o dekadencji i niepokojach
młodzieńczych lat, czyli „Absolwencie” Mike’a Nicholsa.
Tytułowy bohater,
Benjamin Braddock (przełomowa rola Dustina Hoffmana), właśnie skończył studia. Wraca do
domu, by pochwalić się wszystkim wspaniałym dyplomem i zastanowić nad swoją
przyszłością. Zamiast tego, nieśmiały Benjamin poznaje znajomą swoich rodziców,
panią Robinson (Anne Bancroft). Wątpliwy moralnie (biorąc pod uwagę czas akcji i to, że kobieta
jest mężatką, a jej córka - niemal rówieśniczką Benjamina) romans młodego
chłopaka z dużo starszą od niego kobietą jest jedynie jedną z możliwych
ścieżek, według których można śledzić ten film. Nie bez znaczenia staje się tu
bowiem wątek apatii, który ogarnia młodego chłopaka. Mimo znakomitych wyników
na uczelni Benjamin z coraz większym niesmakiem zdaje sobie sprawę z tego, że z
uniwersytetu nie przywiózł ze sobą niczego, co tak naprawdę mogłoby go
pochłonąć chociaż na tyle, by związać z tym swoje życie.
fot. Bob Willoughby
„Absolwent” jest też
przenikliwym zapisem przemian obyczajowych zachodzących w amerykańskim
społeczeństwie. Reżyser Mike Nichols zdaje
się jakby ignorować rodzący się ruch hippisowski i przyjmuje punkt widzenia
mieszkańców przedmieść amerykańskich miast, gdzie bohaterem zbiorowym staje się
znudzona i pełna hipokryzji klasa średnia. Dzięki kapitalnemu montażowi i
świetnym zdjęciom film ma w sobie również niepodważalne walory artystyczne i na stałe wpisał w się w kanon filmów kultowych, nie
tracąc wiele ze swojej aktualności pomimo upływu czasu.
fot. Bob Willoughby
Poszukiwanie swojego miejsca na Ziemi to również jeden z tematów filmu
„Restless” Gusa Van Santa, czyli refleksyjnej historii miłosnej między
nieuleczalnie chorą dziewczyną i chłopcem, który po śmierci rodziców ukojenie
znajduje w przyjaźni z duchem japońskiego kamikaze i chodzeniu na pogrzeby. Oniryczna
poetyka filmu równoważy przejmująco smutną tematykę i naprawdę może zachwycić.
Największymi zaletami obrazu są oryginalny scenariusz i detale, jak styl
ubierania głównej bohaterki i jej zamiłowanie do ornitologii, które przepięknie
tworzą klimat. A Mia Wasikowska i Henry Hopper zagrali dwie bardzo złożone,
dojrzałe i świetnie zagrane role.
Van Sant bardzo młodych ludzi czyni
bohaterami większości swoich filmów, przez co uważany jest za czołowego
młodzieżowego psychologa współczesnego kina. W „Słoniu” opowiadał o
wydarzeniach, które miały miejsce w 1999 roku w szkole średniej Columbine (z
tymi samymi zdarzeniami rozliczał się także Michael Moore w swoich „Zabawach z
bronią”), czyli zamachu, którego dokonało dwóch uczniów szkoły: używając
zakupionej w Internecie broni zabili dwunastu swoich rówieśników i jednego
nauczyciela. Film Van Santa, bardzo oszczędny w środkach, brawurowo zagrany (i
w pewnej części zaimprowizowany) przez amatorów to bardzo dramatyczny głos w
wielkiej dyskusji na temat przemocy wśród młodzieży.
Jego „Paranoid Park” jest z
kolei filmową refleksją na temat winy i kary, w której chaotyczny montaż odzwierciedla
wewnętrzny niepokój głównego bohatera, marzącego o tym, by móc oddawać się
swojej największej pasji – jeździe na deskorolce. Tymczasem Alex przypadkowo
bierze udział w morderstwie, a jego dziewczyna myśli tylko o seksie (obraz ich
wspólnej inicjacji to jedna z najładniejszych miłosnych scen ostatnich lat!) – chłopak
próbuje uporać się z problemami i ocenić ich wagę pisząc intymny dziennik.
Początek lat 90. upłynął u Van Santa pod znakiem „Mojego własnego
Idaho”. Film był swobodną adaptacją części I i II „Henryka IV” Williama
Szekspira (który figuruje w napisach jako autor dialogów dodatkowych).
Homoerotyczna opowieść przyniosła dobre role Rivera Phoenixa (który zmarł w 18
miesięcy po premierze filmu) i Keanu Reevesa. „Vogue” pisał wtedy, że „Moje
własne Idaho” wnosi „ożywczy powiew świeżości, sprzeciwiając się zasadzie,
zgodnie z którą młodzi bohaterowie powinni padać w ramiona zdeklarowanych
homoseksualistów”. Magazyn dodał również, nie mogąc oprzeć się plotkom, że
„Reeves i Phoenix zamieszkali w domu Van Santa, który zamienili w imprezownię.
Atmosfera nieustannej hulanki była tak oszałamiająca, że Van Sant zmuszony był
się wyprowadzić”.
ciąg dalszy nastąpi...
fotografie: listal.com, willoughbyphotos.com
"Moje własne Idaho" jest na szczycie mojej listy filmów do obejrzenia, pewnie w święta obejrzę, a tak z ciekawości, w wielu scenach występuje Flea?
OdpowiedzUsuńJej, wiesz co, przepraszam, ale nie zwróciłam na niego specjalnej uwagi! Występuje, oczywiście, ale widziałam ten film już kilka miesięcy temu i teraz ciężko jest mi odtworzyć te sceny w pamięci...
Usuń