2 grudnia 2012

La casa de mi padre

reż. Matt Piedmont
scen. Andrew Steele
2012


Armando Alvarez (Will Ferrell) nie jest specjalnie inteligentny, ale ma bardzo silne (iście gauczowskie!) poczucie przynależności do ziemi, wierności rodzinie i bezkompromisowej sprawiedliwości. Tym bardziej boli go to, że ojciec bardziej faworyzuje jego powiązanego z kartelem narkotykowym brata, Raula (Diego Luna). Losy braci splatają się z innym bossem meksykańskiej mafii narkotykowej, Onzą (Gael Garcia Bernal) i piękną Sofią (Genesis Rodriguez), co wyzwoli w Armando wielkie pokłady odwagi i sprowokuje walkę na śmierć i życie o miłość i pokój na ranczu. 


"Casa de mi padre" to stuprocentowa parodia. Bawiłam się na tym filmie prześwietnie, bo to obraz, który w całkiem błyskotliwy (chociaż nie do końca superoryginalny!) sposób prześmiewa sposób pokazania tradycji i kultury krajów Ameryki Łacińskiej (tutaj: w szczególności Meksyku) w ich telenowelach.
Co więc mamy?

1. Walkę dobra ze złem, w której (przy pomocy sił nadprzyrodzonych...) wygrają jedynie krystalicznie czyści bohaterowie, zyskując jednocześnie miłość swojego życia i wieczny spokój.


2. Teatralne dialogi, banalizację śmierci - więcej się tu mówi, niż robi, ale jednocześnie nikt nie ma tu ani poczucia moralności, ani wyrzutów sumienia.

3. Wizerunek Amerykanów w kinie hiszpańskojęzycznym (lub w ogóle: mówiący po hiszpańsku) oraz ich okropny akcent - których w "Casa de mi padre" uosabia Parker (Nick Offerman), policjant-gringo.
(Macie swój "ulubiony" przykład anglojęzycznego aktora mówiącego po hiszpańsku? Jak dla mnie, całą konkurencję bije Nicolas Cage w "Panu życia i śmierci"...)


4. Problemy i tradycję Ameryki Łacińskiej w krzywym zwierciadle -  Meksykanie-rolnicy, ich rancza i miłość do natury skontrastowana z problemem przemytu narkotyków - czyli wszystko to, co jest dla  obecnej sytuacji Meksyku bardzo ważne, tutaj - w konwencji westernu (rozgrywającego się w XX lub już nawet XXI wieku...) traci ciężar (jaki nadają mu chociażby znakomity "Babel" czy niezbyt udane "Miasto śmierci")


To też kolejny film, w którym na ekranie pojawiają się wspólnie (zaprzyjaźnieni w życiu prywatnym) Gael Garcia Bernal i Diego Luna. Tym razem portretują dosyć podobnych do siebie bohaterów, połączonych tą samą profesją (i tą samą kobietą!) i muszę przyznać, że do tego duetu mam prawdziwą słabość (nieco tylko mniejszą, niż do samego Gaela Garcii Bernala, o czym pisałam TUTAJ)...


Zapraszam też na blogowy profil na Facebooku!
fotografie: listal.com, theprisma.co.uk, 

2 komentarze:

  1. Do Willa Ferrella mam sentyment po Anchormanie. Kojarzy mi się tylko z rolami niesamowitych przygłupów. (:
    Mam ulubionego aktora mówiącego po włosku - Brad Pitt w Bękartach wojny :)
    No i ten Bernal - też mam do niego słabość :)

    OdpowiedzUsuń
  2. lubię takie filmy o Ameryce Łacińskiej ;)

    co do poprzedniego komentarza, jak ktoś wspomni o bękartach wony to od razu słysze Brada i ten jego włoski ;p

    pierwszy raz trafiłam na bloga o filmach! i nie żałuje, bo często mam ochotę coś obejrzeć i nie mam pojęcia co ;p
    będę częściej tu zaglądać ;)

    OdpowiedzUsuń