W ramach budowania oscarowego nastroju ...
Przeglądam artykuły dotyczące minionych Akademii, nominacje, kontrowersje, nagrody... właśnie.
Dlatego dzisiaj: subiektywny przegląd Oscarów (po 1990 roku), które (ewidentnie!) powinny mieć innego właściciela lub chociaż mogły przypaść w udziale komu innemu.
Werdykt z 1998 roku jest dla mnie najbardziej niezrozumiały. Najlepszym filmem okazał się "Zakochany Szekspir" w reżyserii Johna Maddena.
Kostiumy, słodka, inspirowana Szekspirem historyjka o miłości na scenie teatru elżbietańskiego - w tym filmie nie ma nic, co mogłoby wzbudzić we mnie jakiekolwiek emocje. Banał, którego nie ratują nawet wielkie nazwiska w rolach drugoplanowych.
ZNACZNIE bardziej na nagrodę zasługiwała "Cienka Czerwona Linia" Terrence'a Malicka: Historia na tle II Wojny Światowej, która wbija w fotel i wwierca w pamięć (jak kilkanaście lat wcześniej "Pluton" o Wietnamie).
Najlepszą aktorką została wtedy Gwyneth Paltrow w filmie "Zakochany Szekspir". Jaki film, taka rola. mdła, bez wyrazu. O wiele bardziej imponujące kreacje stworzyły Cate Blanchett ("Elisabeth"), Emily Watson ("Hilary i Jackie") czy Meryl Streep ("One True Thing").
Jeśli chodzi o nagrody aktorskie, mam więcej wątpliwości.
W 1993 roku Tommy Lee Jones (Oscar za rolę drugoplanową w filmie "Ścigany" Andrew Davisa) miał arcymocną konkurencję w postaci Leonardo DiCaprio w "Co gryzie Gilberta Grape'a" Lasse Hallströma, Ralpha Fiennesa w "Liście Schindlera" Stevena Spielberga i Pete Postlethwaite'a w filmie Jima Sheridana "W imię ojca".
W 1995 Nicolas Cage zgarnął Oscara za bardzo dobrą rolę w "Leaving Las Vegas" Mike'a Higgisa, podczas gdy bezbłędną (!!!) kreację skazanego na śmierć gwałciciela spedzającego ostatnie dni swojego życia na rozmowach z siostra zakonną stworzył genialny Sean Penn w filmie Tima Robbinsa "Przed Egzekucją".
W 1996 Geoffrey Rush dostał Oscara za rolę główną w filmie "Shine". Miał wtedy jednak bardzo (!!!) mocną konkurencję w postaci Ralpha Fiennesa za rolę w "Angielskim Pacjencie" Anthony'ego Minghelli i równie znakomitego Woody'ego Harrelsona w filmie "Skandalista Larry Flynt" Miloša Formana.
W 2000 roku "Gladiator" Ridley'a Scotta jako najlepszy film był dla mnie werdyktem zasłużonym, z kolei nagroda dla Russela Crowe'a za rolę Maximusa - już niekoniecznie. Mimo że Crowe był bardzo dobry, to Javier Bardem jako Reinaldo Arenas w "Zanim zapadnie noc" Juliana Schnabela był dla mnie bezkonkurencyjny.
Rok później Denzel Washington zgarnia Oscara za "Dzień Próby" Antoinego Fuqua (razem z Halle Berry tworzą wtedy parę pierwszych czarnoskórych aktorów, którzy w tym samym roku zdobyli nagrody główne w obu kategoriach aktorskich). Tutaj pojawia się pytanie: czy znów to nie Sean Penn powinien zgarnąć Oscara? - jego tytułowy Sam z filmu Jessiego Nelsona powinien być odpowiedzią (a pytanie dla mnie pozostaje retoryczne).
W 2005 roku trochę dyskusyjny wydawał mi się Oscar dla Reese Witherspoon za rolę June Carter w "Spacerze po Linie" Jamesa Mangolda (bardzo! konkurencyjna była Charlize Theron w "Dalekiej Północy" Niki Caro).
Natomiast w 2006 - czy Jennifer Hudson w "Deramgirls" Billa Condona była rzeczywiście lepsza od Cate Blanchett z "Notatek o Skandalu" Richard Eyre'a?
Nie zgodzę się też z zeszłorocznym pośmiertnym Oscarem dla Heatha Ledgera w "Mrocznym Rycerzu" Christophera Nolana - to bardzo sentymentalne zagranie przyćmiło, niestety, świetną rolę Philipa Seymoura-Hoffmana w "Wątpliwości" Johna Patricka Shanley'a. I nie jestem pewna, czy było naprawdę zasłużone.
Moje osobiste sympatie wymagałyby jeszcze kilku uwag (jak Oscar dla Daniela Day-Lewisa za "W imię ojca", Edwarda Nortona za "Lęk Pierwotny", Pedro Almodóvara za "Wszystko o mojej matce", dla Roberta de Niro za "Przebudzenia" czy nagrodę dla Meryl Streep za "Co się wydarzyło w Madison County"), jednak ówcześnie zwycięzcy byli równie dobrzy, jak wyniki mojego emocjonalnego zaangażowania.
A jutro spróbuję wytypować.
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz