4 września 2010

Zmierzch


Twilight
reż. Catherine Hardwicke
scen. Melissa Rosenberg
2008


Nie mam nic przeciwko superprodukcjom. Chodzę do kina na każdego "Harry'ego Pottera", widziałam wszystkie części "Władcy Pierścieni", na "Troi" płakałam rzewnymi łzami, a "Sherlock Holmes" naprawdę mi się podobał.


Lubię też melodramaty, komedie romantyczne i filmy o miłości. Już dawno minęły czasy, kiedy "kino kobiece" było ogólną podgrupą dla niezbyt błyskotliwych, wtórnych filmów o tym, co się dzieje, kiedy mężczyzna kocha kobietę i odwrotnie. O miłości można mówić (i filmować!) na milion sposobów. Przykładów nie trzeba szukać daleko - "500 dni miłości", "August Rush", "Co się wydarzyło w Madison County", "Czekolada", "Jak we śnie"... Do wyboru, do koloru jak w dobrej winiarni - rocznik, skład i etykietka.


Dlaczego więc powstał "Zmierzch", a raczej - dlaczego sagę, którą kochają miliony dziewcząt na świecie zekranizowali reżyserzy, którym nagle tak bardzo zabrakło wyobraźni?
Catherine Hardwicke nakręciła bowiem film, który epatuje wszechobecnym cierpieniem, w jej świecie żyją głupiutkie nastolatki (dlaczego to zrobiłaś, Anno Kendrick!?), ciągle pada deszcz, a najprzystojniejszy mężczyzna w słoneczne dni świeci się jak złoty brokat.


Tym bardziej dziwi mnie fakt, iż Hardwicke jest też autorką między innymi "Królów Dogtown" czy osławionej "Trzynastki" z Holly Hunter i Evan Rachel Wood - gorzkiego symbolu nastoletniego buntu - filmów być może nie najwyższych lotów, ale za to dosyć bezkompromisowych i w pewien sposób społecznie zaangażowanych. A tutaj?


Do słabej reżyserii dodajmy żenujący poziom scenariusza. Scenarzystka Melissa Rosenberg (autorka hitowego "Step Up") spłyca każdą możliwą relację i postacie. Werteryczne dialogi przyprawiają o mdłości, a główni bohaterowie Bella (Kristen Stewart) i Edward (Robert Pattinson) mówią do siebie za każdym razem tak, jakby zaraz mieli umrzeć.

E: jesteś moją osobistą heroiną
B: jestem typem cierpiącej w samotności
E:
jestem smutnym masochistycznym lwem

B:
jestem głupią owcą

i tak dalej.


Niestety, nie można powiedzieć również nic specjalnie dobrego o aktorstwie. Kilka miesięcy temu wielkie nadzieje pokładałam w filmie "Little Ashes" Paula Morrisona, jednak nawet fascynująca postać Salvadora Dalego nie pomogła Robertowi Pattinsonowi na wykreowanie dobrej roli. Sam film również był słaby, jednak to w "Zmierzchu" Pattinson kilkakrotnie osiąga bliskość dna i poziom emocji drewnianego kołka.


Kristen Stewart
irytuje minami męczennicy i koniecznością podkreślania niezdarności swojej bohaterki. Mimo wszystko jednak wydaje mi się, że to, co pokazała na przykład w "Cake Eaters" Jessiki Yu i Mary Stuart Masterson pomaga wierzyć, iż Stewart jeszcze pokaże, na co ją stać.


Dla kolejnych już nakręconych części wybrano innych reżyserów. Chris Weitz przy "Księżycu w nowiu" (2009) poradził sobie odrobinę lepiej, niż poprzedniczka. Mając jednak na uwadze fakt, iż jest to autor kapitalnego "Był sobie chłopiec" myślę, że mógł wykorzystać potencjał znacznie lepiej, niż wplatając gdzieniegdzie żarciki na temat temperatury ciał wampirów i wilkołaków. David Slade (reżyser całkiem niezłej i miejscami błyskotliwej "Pułapki" z Ellen Page) w "Zaćmieniu" (2010) nie utrzymuje tendencji zwyżkowej, ja niestety, nie byłam w stanie obejrzeć tego filmu w całości.


Przy okazji przepraszam wszystkie fanki i wszystkich fanów sagi "Zmierzch" za te słowa krytyki, jednak uważam, że jak na film tak mocno wpływający na masową świadomość, możemy wymagać od niego przynajmniej przyzwoitego poziomu pod każdym względem. Życzyłabym sobie, żeby przy kolejnych podobnych produkcjach twórcy wykazywali się większą wyobraźnią, nie bali się łamać konwencji i unikali sprawdzonych rozwiązań, które (jak w przypadku "Zmierzchu") czasami urastają do rangi najgorszego banału.


a tutaj możecie znaleźć MOVIELICIOUS na Facebooku!

fot. allmoviephoto.com, filmweb.pl

2 komentarze:

  1. Jeżeli założeniem jest trzymanie się książki, to nawet najlepszy reżyser nie zrobi z tego żadnego cudu. Te dialogi (tj. heroina, owca, lew) wzięły sie prostu z książki. Czytałam (a raczej słuchałam, audiobook) całą sagę i chociaż przez pryzmat filmu historia się naprawdę wydaje strasznie kiczowata i pretensjonalna, to jednak przed obejrzeniem filmów wydała się ciekawa w sensie rozrywkowym. Taki hamburger, którym raz na jakiś czas można sie napchać. Ale film, już totalnie spłycił wszystko :P I osobiście lubię Kristen Stewart, np. za rolę w Adventureland. Obejrzę też Cake Eaters, żeby zobaczyć to o czym mówisz.

    PS: A 'Trzynastkę' mimo wszystko zaliczyłabym do wyższych lotów niż niższych ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. rozumiem, o czym mówisz i jasne, zgadzam się w 100%, ale zastanawiam się, czy gdyby reżyserka miała więcej wyobraźni i jakiegoś takiego poczucia klasy, to może zasugerowałaby scenarzystce ich usunięcie ;)? lub chociaż zamianę na inne?

    OdpowiedzUsuń