27 sierpnia 2010

Chéri


reż. Stephen Frears
scen. Christopher Hampton
2009


Lubię poznawać filmy idealne DO OGLĄDANIA. Jest ich wiele, niektóre niosą ze sobą wyłącznie warstwę wizualną, inne łączą perfekcję plastyki z fascynującą fabułą. Pisałam o nich TUTAJ i TUTAJ. W stosunku do "Chéri" miałam jednak duże wymagania i spodziewałam się, że oprócz zaserwowania sobie uczty dla oczu, będę mogła zagłębić się w elektryzujące studium miłości dojrzałej kobiety i młodego mężczyzny o naturze lekkoducha. Niestety, zawiodłam się.


"Chéri" Stephena Frearsa zostało zrealizowane na podstawie powieści Sidonie-Gabrielle Colette pod tym samym tytułem i mogę śmiało polecić ją jako świetną powieść o zakazanej miłości z rewelacyjnie nakreślonymi portretami bohaterów i przepięknymi, pełnymi detali opisami miejsc, wnętrz, ubiorów i chwil. To historia przepełniona tragicznymi uczuciami, gdzie serce zawsze wygrywa z rozsądkiem, gdzie erotyzm nie jest nachalny, a autorka bardzo wprawnie porusza się w pikantnym, a zarazem toksycznym środowisku francuskich byłych kurtyzan początku XX wieku.


Dlatego też od adaptacji wymagałam przynajmniej częściowego odwzorowania buduarowego, ale i błyskotliwego klimatu powieści, niestety - kostiumy i piękne wnętrza dają jedynie małą namiastkę tego, co znajdziemy w książce, a sama historia w warstwie emocjonalnej nie osiąga mistrzostwa opisów pisarki.


Rupert Friend grający tytułowego Chériego idealnie pasuje do swojego bohatera pod względem fizjonomicznym (ja czytając ksiażkę wyobrażałam sobie bohatera dokładnie tak), jednak brakuje mu trochę polotu. Michelle Pfeiffer jako jego kochanka Lea, niestety, jest w tym filmie dosyć irytująca, a poziom jej emocji bardzo jednolity, nie można jej jednak odmówić urody i niebywałego uroku.


To właśnie oni powinni unieść film, bo uczucie między Léą a Chérim jest głównym bohaterem historii. Umniejszeniu w porównaniu do książki uległ także wątek stosunków Chériego z matką (Kathy Bates). Niesłusznie, ponieważ to był główny czynnik determinujący kapryśny charakter chłopaka i jego infantylne podejście do dorosłego życia.


Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że film jest wizualnie fantastyczny, jednak jako adaptacja - nie do końca udany. I chyba nie warto tracić czasu, znacznie lepiej - sięgnąć po powieść Colette i dać się unieść klimatowi przepięknego mezaliansu.


fotografie: allmoviephoto.com

2 komentarze:

  1. witam
    uczyłam się hiszpańskiego ponad rok, z marnym skutkiem (proszę się nie sugerować tym, co na blogu, translator pomaga). Ale jeżykiem i w ogóle Hiszpania jestem zauroczona, stąd taki a nie inny wygląd bloga :)

    Ps. filmu nie widziałam, lubię M. Pfeiffer, ale na zdjęciach z tego filmu mnie nie zachwyca ... hmmm ...

    pozdrawiam i dziękuję za miłe słowa na moim blogu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. doskonale sprawdzasz się w roli recenzentki!
    książkę czytałam i byłam nią szczerze zauroczona,natomiast filmu jeszcze nie widziałam,a cholernie nie lubię porównywać,bo z reguły filmy wypadają słabo.
    chyba najlepszym przykładem(jak dla mnie) jest PS kocham Cię.film wyłączyłam po 20min oglądania ^^

    OdpowiedzUsuń