31 marca 2014

Grand Budapest Hotel

reż. Wes Anderson
scen. Wes Anderson
2014


Pewien pisarz (Tom Wilkinson) uważa, że najlepsze inspiracje do tworzenia książek przynosi mu samo życie. Aby przekonać nas, widzów, iż jego powieści są wybuchową mieszanką jego fantazji i zasłyszanych historii, sięga pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz i opisuje nam swój pobyt w lekko podupadłym Grand Budapest Hotel. To tam, jeszcze piękny, młody i ciekawy świata (na dodatek o aparycji Juda Law), spotkał niejakiego pana Mustafę (F. Murray Abraham), tajemniczego bogacza, który podczas wspólnej kolacji opowiedział mu szczegółowo pewne wydarzenia ze swojej młodości.


Te sekwencje w formie retrospekcji przenoszą nas do lat 30. w fikcyjnej Republice Żubrówka, którą Wes Anderson zasiedlił masą fantastycznych bohaterów i powiązał ich siecią historii, które w efekcie dają film będący nie tylko koktajlem gatunków, ale i wspaniałą, błyskotliwą, czarującą, ale i nieco nostalgiczną opowieścią o pasjach, namiętnościach i pewnym obrazie. Głównymi bohaterami filmu są Gustave H. (rewelacyjnie obsadzony Ralph Fiennes), doskonały portier hotelu Grand Budapest i miłośnik kobiet (ważne, by były dojrzałe, majętne i blond) oraz Zero (Tony Revolori), boy hotelowy, który staje się powiernikiem, wybawicielem, ale i prawdziwym przyjacielem Gustava. 



Mam wrażenie, że "Grand Budapest Hotel" powstał po to, by Wes Anderson mógł dać upust swojej nieograniczonej wyobraźni: kilkunastu bohaterów, wiele małych historii tworzących osobliwy gatunkowy patchwork oraz ogromna dbałość o estetykę... w tym przypadku absolutnie nie jest to zarzut. Połączenia między tymi mininarracjami są bardzo błyskotliwe, bo sam Anderson ma naprawdę wspaniałe poczucie humoru, miejscami nieco czarne, ale zawsze rozbrajające. Każdy bohater to zupełnie osobna, fascynująca historia - zakochana w Gustavie Madame D. (Tilda Swinton), ofiarowująca w spadku swojemu kochankowi cenny (aczkolwiek nieco szkaradny) obraz przedstawiający chłopca z jabłkiem, jej syn Dmitri (wspaniały Adrien Brody), furiat i despota, któremu towarzyszą trzy siostry (wyglądające jak zdjęte z obrazów Gustava Klimta, wymienianego przez kostiumografkę, Milenę Canonero jako jedną z głównych inspiracji), jego usłużny znajomy-zabijaka (Willem Dafoe) nie rozstający się ze swoimi kastetami, najgorszy portier na świecie (Jason Schwartzman), prawy i odważny adwokat (Jeff Goldblum), urocza pomocnica najsłynniejszego cukiernika w mieście (Saoirse Ronan), główny macho więzienia Ludwig (Harvey Keitel) czy dobroduszny oficer policji (Edward Norton) - tworzą wielobarwną galerię złożonych osobowości.



Wesa Andersona można kochać, lub nie znosić, bo jego specyficzny styl z pewnością bywa dla niektórych widzów męczący. "Grand Budapest Hotel" to jednak film, który warto obejrzeć choćby ze względu na wciągającą (miejscami może wręcz pozornie chaotyczną) plątaninę wątków i liczne odwołania do innych dzieł sztuki czy popkultury (tatuaże Ludwiga są piękną parodią najgorszych przykładów więziennej sztuki tatuażu, autotematyczna rola Adriena Brody przywodzi na myśl jego występ w "O północy w Paryżu" Woody'ego Allena, a niektóre kostiumy i kadry są niemal identyczną kopią malarstwa Klimta, Łempickiej czy Grosza). 
Ja podczas seansu kilkakrotnie wydałam szczery okrzyk zachwytu.



PS. Mam do tego filmu dosyć osobisty stosunek z jeszcze jednego powodu, poza absolutnym uwielbieniem dla Wesa Andersona: zdjęcia do "Grand Budapest Hotel" kręcone były w Sudetach (czyli najpiękniejszych górach regionu, z którego pochodzę) oraz niemieckim mieście Görlitz, które było niegdyś jednym z moich ulubionych celów szybkich wycieczek (trudno się dziwić, patrząc na klimatyczne uliczki, czarujące zaułki i przepiękne kamienice). Mój ulubiony moment w filmie to natomiast scena, w której Gustave po ukradnięciu ze ściany "Chłopca z jabłkiem" chce zakryć powstałe puste miejsce na ścianie innym dziełem sztuki. Rozgląda się wokół i wybiera "coś szkaradnego", co okazuje się być... obrazem Egona Schiele.


fotografie: cinemania.es, listal.com


6 komentarzy:

  1. Przecudowny film! I też zwróciłam uwagę na to, że powiesili obraz Schielego :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku a ja wciąż nie widziałam! Koniecznie muszę się wybrać jak najszybciej. Żeby zaspokoić apetyt na filmy pana Andersona uśmiałam się wczoraj przy "Rushmore" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękne zdjęcia, bardzo oryginalny film - na pewno warto go obejrzeć :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny film, nieszablonowy, ogląda się rewelacyjnie. Szkoda że teraz tak mało jest dobrego kina.

    OdpowiedzUsuń
  5. Faktycznie film jest świetny, zważając na dość niekonwencjonalne podejście Andersona do sztuki kinowej nie sposób przejść obok niego obojętnie.

    OdpowiedzUsuń